Zaznaczam, iż jest to wersja beta mojego opowiadania. Pierwszy rozdział wrzucam na próbę. Jeśli komuś się spodoba i będą propsy, kolejne kontynuuję w odpowiednim wątku. Chcę po prostu zobaczyć czy się przyjęło. Jeśli się nie spodoba, rozszarpcie mnie żywcem, niczym żywe trupy. Miłego czytania szwędacze.
Rozdział pierwszy: Ostatni dzień Ziemi cz. 1
*
Gdy to wszystko się zaczęło byłem zwyczajnym nauczycielem wychowania fizycznego w jednym z liceów, w Sacramento. Kochałem swoją pracę, uwielbiałem ją, ponieważ, nie wiedząc czemu, moje relacje z młodzieżą zawsze układały się niezwykle pozytywnie. Byłem szanowanym pedagogiem w Sacred Heart School, będąc nieskromnym, budowałem swoją opinię przez kilka lat, dopóki dyrektor nie docenił moich starań związanych z realizacją pasji i celów. Prowadziłem żeńską drużynę koszykówki, która po kilku latach zdobyła mistrzostwo stanu. O tak! Nie wierzyłem w to wszystko. Ze względu na moje sukcesy dostałem propozycję kontraktu na wschodnim wybrzeżu, mniejsza o miasto i drużynę, teraz to zupełnie się nie liczy. To byłby najszczęśliwszy dzień w moim życiu. Byłby, ponieważ okazał się przedsionkiem piekła, w którym później przyszło mi żyć. Pieprzony 14 maja… Tego dnia straciłem wszystko.
**
Miguel Ferro był trzydziestoletnim mężczyzną, atletycznej budowy latynosem. Posiadał 190 cm wzrostu i krótko przystrzyżone, czarne włosy. Posiadał typowo latynoamerykański zarost. Wąsy przechodzące w idealny prostokąt, kończące się tuż na linii brody i niewielka bródka nadawały mu naprawdę południowy wygląd. Kochał swoją pracę, której w stu procentach był oddany. Jako kawaler miał zdecydowanie dużo więcej czasu niż inni w jego wieku, którzy założyli rodziny musząc, siłą rzeczy, dzielić życie rodzinne i zawodowe. Miguel taki nie był. Powiedział sobie kiedyś, że rodzinę założy dopiero wtedy, gdy osiągnie pewien pułap życiowy, pozwalający w przyszłości nadać dobry status materialny jego osobie, a co za tym idzie, najważniejszym dla niego ludziom.
- Sandy! Nie staraj się jej minąć! To strata czasu! Podaj tą piłkę do Sylvii! Podaj! O taaak! To było świetnie! Brawo dziewczyny! Dwa punkty dla was! Pamiętajcie, że każdy punkt jest na wagę złota!- Dziewczyna nazwana przez Miguela Sandy, była niezwykle śliczna i pociągająca. Wysoka, smukła sylwetka oraz długie, jasne włosy splecione w złocisty warkocz nadawały jej niesamowity wygląd. Miguel starał się omijać szerokim łukiem wszystkie swoje podopieczne. Był przystojny, co wśród zawodniczek oprócz respektu, budziło także chęć zawiązania bardziej osobistych relacji z młodym trenerem. Jak każdy mężczyzna starał oszukać swoje dumne ego, zapominając, że to kobieta jest łowcą, że to kobieta określa cel, do którego potem obiera drogę. Sandy zauroczyła młodego trenera koszykówki. Na początku było niewinnie. Kilka spacerów, czasami jakiś lunch, rozmowy telefoniczne. Wszystko wydawać by się mogło zwyczajne, gdyby nie fakt, że pewnego pięknego popołudnia, po skończonym treningu, Miguel kochał się z nią w swoim gabinecie. Był to ich pierwszy i nie ostatni wspólny seks. Ferro nie mógł sobie tego później wybaczyć. Zero spoufalania się z kimkolwiek- to była jego zasada numer jeden, nie wiedząc czemu, złamana. On jednak dobrze wiedział, czemu. Nie mógł się powstrzymać, okazał słabość. Sandy, śliczna nastolatka, owinęła go sobie wokół palca. Miała tak piękne oczy, tak piękne ciało…
- Trenerze?- Miguel wyrwał się letargu, stojąc jak słup soli na parkiecie Sali gimnastycznej.- Trenerze? Czy wszystko w porządku?- Stała naprzeciw niego Sandy. Wpatrywała mu się w oczy, piłując go błękitnym spojrzeniem. Ferro zamrugał, po czym słabo uśmiechnął się i rzekł:
- Tak Sandy, wszystko ok. Wracaj do gry.- Nastolatka puściła mu oko, po czym podniosła piłkę wypinając się niezwykle wymownie i prowokująco. Ferro przełknął ślinę i włożył do ust gwizdek:
- Ostatnia kwarta dziewczyny! No, jazda! Pamiętajcie, że na parkiecie dajemy z siebie wszystko!- w tym momencie do Sali gimnastycznej wszedł podenerwowany dyrektor placówki. Był to czarnoskóry, około pięćdziesięcioletni mężczyzna. Podszedł szybkim krokiem do Miguela i szepnął mu na ucho:
- Do sali konferencyjnej, prędko.- Zdziwiony Ferro skinął i już miał pytać o co chodzi, kiedy nagle dyrektor odwrócił się na pięcie, wyjął z kieszeni telefon, przyłożył go do ucha i zniknął za drzwiami sali gimnastycznej. Mężczyzna spojrzał na dziewczyny. Rzekł:
- Hannah, będziesz sędzią. Skończcie dziewczyny ostatnią kwartę, zapiszcie wynik i idźcie się przebrać. Ja przyjdę nieco później, to przeanalizujemy trening. Teraz muszę załatwić ważną sprawę.- Miguel wyszedł z sali gimnastycznej i skierował się tuż do gabinetu dyrektora. Szkoła była niemalże pusta z racji popołudniowych godzin. Większość uczniów skończyła już zajęcia, a i nauczycieli było w placówce niewielu. Ferro minął sprzątaczkę i dozorcę i stanąwszy naprzeciw drzwi do gabinetu dyrektora taktownie zapukał:
- Proszę!- dało się słyszeć z gabinetu. Miguel odchrząknął, po czym chwycił za klamkę i wszedł do pomieszczenia. Za biurkiem siedział barczysty Benjamin Stevens. Pedagog z kilkunastoletnim doświadczeniem, opanowany, ale i surowy, zdecydowany w swoich decyzjach, co pozwoliło objąć mu posadę szefa placówki:
- Usiądź Miguel.- rzekł Ben, po czym wstał i skierował się do barku znajdującego się na prawo od jego biurka:
- Szkockiej, chłopcze?- spytał i otworzył niewielkie drzwiczki.- Miguel odparł:
- Dziękuję panie dyrektorze. Za chwilę jadę do domu, a muszę prowadzić, także…
- Rozumiem.- przerwał stanowczo Stevens, po czym odparł:
- Ja pozwolę sobie na małą lampkę, jeśli nie masz nic przeciwko.- Oczywiście, proszę się nie krępować.- odparł Ferro patrząc z zainteresowaniem na sylwetkę dyrektora. Mężczyzna wyjął szklaneczkę zza oszklonej półki i nalał do niej niewielką ilość ekskluzywnego alkoholu. Odstawił butelkę na miejsce, usiadł, upił jeden spory łyk po czym odparł:
- Wezwałem cię tu nie bez powodu Miguel. Chodzi o opinię, którą miałem ci wydać.- Ferro wyraźnie się zaniepokoił:
- Coś nie tak?- Dyrektor uśmiechnął się ukazując szereg śnieżnobiałych zębów:
- Nie, nie. Skądże. Wszystko w jak najlepszym porządku kolego. Chodzi mi o jedną rzecz…
- Panie dyrektorze, ja przemyślałem sobie wszystko. Jestem zdecydowany, co do kontraktu. W końcu ktoś docenił moje trudy i dostrzegł we mnie potencjalnego kandydata na poprowadzenie drużyny do młodzieżowego mistrzostwa kraju.- Stevens z zaciekawieniem popatrzył na twarz swojego podopiecznego tak, że ten musiał uciec wzrokiem:
- Sugerujesz, że my tutaj nie doceniamy twojego kunsztu i talentu? Do jasnej cholery, Ferro! Od zera stworzyłeś żeńską drużynę, wykreowałeś dziewczyny do tego stopnia, że zdobyły mistrzostwo Kalifornii. Ja doskonale rozumiem twoje cele, ale ku*rwa! Jesteś jednym z najlepszych, masz ogromny talent trenerski. Uwierz, że nie chciałbym, byś póki co odchodził. To dopiero wierzchołek góry lodowej. Ja nie kwestionuję twojej decyzji, broń Boże. Chciałbym tylko, żebyś przemyślał to jeszcze i został w naszej szkole, tak długo, aż wszystko nie osiągnie dobrego pułapu, żeby ktoś mógł przejąć po tobie pałeczkę i utrzymać solidny poziom w dalszych latach.- Miguel spuścił głowę i westchnął. Rzekł:
- Panie dyrektorze, doceniam to wszystko, co dla mnie zrobiliście, ale niech mnie pan zrozumie. To moja życiowa szansa! Za parę lat może jej już nie być. Byłem niezwykle zdziwiony propozycją tego kontraktu, ale i mile zaskoczony. Jestem młodym pedagogiem i wyczuwam na wschodzie moją życiową szansę, z całym szacunkiem dla pańskich kompetencji. Nie twierdzę, że poziom tutejszej koszykówki, że poziom tutejszej placówki jest zły. Ba, śmiem twierdzić, że stał się naprawdę solidny i przez lata wyrobił renomę. Ja jednak…
- Wiem, wiem. Rozumiem cię chłopcze. Miałem jednak nadzieję, że nie opuścisz nas po tym roku szkolnym. Łudziłem się, że zostaniesz jeszcze na sezon, dwa.- Dyrektor słabo uśmiechnął się i przechylił jednym haustem szklaneczkę szkockiej. Skrzywił się i odparł:
- Jak najbardziej cieszę się z twoich sukcesów, ponieważ jest to także nasz sukces, jako solidarnego grona pedagogicznego i młodzieży reprezentującej naszą szkołę. Nie ukrywam, że żal mi cię puszczać do Nowego Jorku. Będzie nam cię brakowało Miguel. Niemniej jednak, życzę powodzenia, z pewnością Ameryka o tobie usłyszy.- uśmiechnął się szeroko i sięgnął do szuflady. Wyjął z niej aktówkę, w której znajdował się pewien dokument:
- Oto twoja opinia. Oczywiście jak najbardziej pozytywna.- Sięgnął po pieczątkę, po czym odbił ją na kartce, w lewym dolnym rogu opinii. Podpisał, podał Miguelowi i rzekł:
- W takim razie, oto twój bilet. Jest mi niezmiernie szkoda, że nie zostaniesz u nas nieco dłużej. Mam jednak nadzieję, że będziesz nas miło wspominał, tak jak my ciebie.- Ferro wziął opinię, schował ją do teczki i rzekł z uśmiechem:
- Panie dyrektorze, jeszcze nie wyjeżdżam. To jeszcze ponad miesiąc. Niemniej jednak dziękuję za dobre słowo i opinię. To moja życiowa szansa.
- Wiem, wiem.- Odparł Stevens.- Za kilka dni organizujemy małe przyjęcia z okazji twojego kontraktu. Będzie to także małe pożegnanie. Mam nadzieję, że jako osoba kluczowa, pojawisz się na nim.- Ferro szczerze się uśmiechnął, po czym odparł:
- Pewnie. Bardzo mi miło, nie sądziłem, że aż tak wzięliście sobie mój wyjazd do serca.- Dyrektor wstał, to samo uczynił Ferro. Czarnoskóry mężczyzna uścisnął dłoń młodego trenera, po czym odparł:
- Nie bądź skromny Miguel. Jesteśmy jedną, wielką rodziną. Nie puścimy cię bez odpowiedniego pożegnania. Tego możesz być pewien. Szczegóły powiem ci jutro, tymczasem uciekaj już do domu, na zasłużony odpoczynek. Długo dzisiaj trenowałeś nasze dziewczęta.
- Oczywiście panie dyrektorze. Dziękuję za wszystko.- Już miał wychodzić, gdy nagle usłyszał za sobą donośny, ponury głos dyrektora:
- Miguel. Jeszcze jedno. Uważaj na tą małą, Sandy. Doskonale wiem, co jest na rzeczy, jednakże z sympatii do ciebie przymykałem na to oko. Nie zrań jej, skoro wyjeżdżasz, a przynajmniej bądź delikatny. Teoretycznie to nie moja sprawa, praktycznie dotyczy relacji jednego z moich najlepszych pedagogów i najlepszej zawodniczki szkolnej drużyny. Wiesz, co mam na myśli.- Młody trener nie odwrócił głowy, nie chciał spotkać tych świdrujących oczu dyrektora. Rzekł:
- Tak, wiem. Na pewno to załatwię, niech się pan nie martwi.
-Mam taką nadzieję. Do wiedzenia Miguel.
- Do zobaczenia.- odparł Ferro i pospiesznie zamknął za sobą drzwi.
Sandy czekała na niego kilka przecznic od miejsca, gdzie znajdowała się szkoła. Słońce chyliło się już ku zachodowi, a powietrze było niesamowicie gorące. Drzewa zaczęły rzucać cienie nadając magiczny wygląd sielankowej części dzielnicy. Kalifornia była jednym z najbardziej magicznych stanów amerykańskich. Ocean po jednej, pustynne rubieże po drugiej stronie nadawały jej wygląd najpiękniejszego klejnotu pośród innych klejnotów Ameryki. Miguel kochał to miejsce, nie do końca chciał wyjeżdżać, ale pewne sprawy zmusiły go do podjęcia takiej, a nie innej decyzji. Ferro wyszedł ze szkoły, założył okulary przeciwsłoneczne, po czym wsiadł do swojego porsche i skierował się do miejsca, gdzie czekała na niego Sandy. Dziewczyna wyglądała bajecznie. Spódniczka mini leżała na niej idealnie, długie nogi potęgowały jej urok, a te jasne, długie włosy rodziły najdziksze, seksualne fantazje w głowie młodego trenera koszykówki. Mężczyzna na jej widok uśmiechnął się, podjechała autem na parking i wysiadłszy z auta rzekł:
- Hej skarbie. Mam nadzieję, że nie czekasz zbyt długo.
- Miguuuel!- krzyknęła uradowana dziewczyna i rzuciła mu się na szyję całując go namiętnie w usta, tak że momentalnie skoczyło mu ciśnienie.- Co będziemy robić? Kochaj się ze mną, proszę. Tu i teraz. Jestem taka napalona.- złapała go za krocze całując namiętnie po szyi. Ferro z trudem opanował się, chwycił ją za rękę i delikatnie odsunął:
- Sandy, co ty robisz? Nie tu i nie teraz. Wsiądź proszę do samochodu. Pojedziemy na obiad…- Dziewczyna wyraźnie spochmurniała i spuściła głowę.
- A potem do mnie, księżniczko.- rzekł Miguel z szerokim uśmiechem i uchyliwszy okulary puścił jej oko.- Dziewczyna rzuciła mu się na szyję, po czym obydwoje wsiedli do samochodu.- Miguel westchnął, sięgnął do kieszeni i wyjąwszy paczkę czerwonych Marlboro wyjął jednego papierosa. Odpalił, zaciągnął się niezwykle mocno i włączył radio:
- Uwielbiam połączenie dymu papierosowego i perfum. Twoich perfum Miguel.- rzekła Sandy i pocałowała go w policzek.
- Jak spędzimy wieczór?- spytała poprawiając włosy. Miguel rzekł:
- Pojedziemy na mały lunch do The Fire Restaurant, później do galerii handlowej na małe zakupy, a resztę wieczoru i noc spędzimy u mnie. Co ty na to?- spojrzał w jej stronę uśmiechając się szeroko.- Sandy zamrugała i odpowiedziała czarującym uśmiechem. Miguel wiedział, że będzie musiał jej powiedzieć o wyjeździe. Nie czuł nic szczególnego do dziewczyny, choć bardzo ją lubił. Nie kochał, ale lubił. Stała mu się bliska, choć nie na tyle, by mógł poświęcić karierę trenerską dla jej osoby. Postanowił, że porozmawia z nią dzisiaj. Tak. Dzisiaj był dobry dzień. Zjedzą kolację, będą uprawiać seks, będzie miło. Dopiero przed snem z nią porozmawia. Miał tylko nadzieję, że Sandy się z tym pogodzi. Będzie musiała. Ferro czuł się źle z tym wszystkim.- Chyba nie sądziła, że będę z nią na stałe?- spytał się w myślach, ale to mu nie pomogło. Zaciągnął się papierosem po raz kolejny, wyrzucił niedopałek przez okno i zmienił stację. Radio odezwało się świetnym klasykiem.
- Billie Jean is not my lover…- śpiewał w starym kawałku Michael Jackson. Ferro odprężył się, po czym rzekł do Sandy:
- To jak maleńka? Najpierw zakupy czy lunch?- Dziewczyna uśmiechnęła się słabo i rzekła:
- Jak wolisz Miguel, po czym spuściła głowę.- Latynos zauważył to i wyraźnie spochmurniał:
- Eeeej. Co jest mała? Co się stało?- Sandy odparła smutno:
- Czy ty w ogóle mnie lubisz?- Mężczyzna spuścił na chwilkę wzrok, po czym uśmiechnął się i spokojnie odparł:
- Pewnie skarbie. Chodź no tu do mnie.- Przysunął delikatnie jej głowę do swojej, po czym musnął jej wargi. Nie minęło kilka sekund, a para już pochłonęła się w erotycznym pocałunku, który trwał przez dobrych kilkanaście sekund. Byli tak skupieni na sobie, że nie usłyszeli komunikatu radiowego, który przerwał Michaelowi występ:
- Tu Radio 94.7 Sacramento. Mamy godzinę 18.30 i zapraszamy na fakty. Od godzin porannych przez miasto przetoczyła się fala kanibalistycznych ataków. Mamy kilkanaście przypadków pogryzień, w tym jedno śmiertelne. Kapitan policji w Sacramento nie wie, czym jest to spowodowane. Epidemiolodzy podejrzewają, że chodzi o jakiś nowy narkotyk, który wzmaga u ludzi agresję. Stołeczna policja radzi, aby mieszkańcy miasta nie opuszczali domostw po zmroku. Gwarantujemy państwu, to tylko niewielki incydent. Pogryzieni zostaną przebadani w lokalnych szpitalach, a sytuacja jest już opanowana. Dla bezpieczeństwa prosimy jednak…
- Pieprzone radio.- rzekł Miguel nie odrywając wzroku od Sandy i wyłączył odbiornik. Słońce powoli opuszczało nieboskłon. Powiał lekki wiatr znad oceanu.
Szybko zjedli lunch i zrobili zakupy. Było kilka minut po 20. Miguel otworzył drzwi do samochodu i wpuścił Sandy. Włożył siatki z zakupami do bagażnika i sam zasiadł za kierownicą. Ostatnie promienie słońca padały na Sacramento. Za półtorej godziny amerykański zachód miał pogrążyć się w mroku. Miguel wyjął z pulpitu krążek Cypress Hill i włożył go do napędu. Przy dźwiękach Hits from the bong opuścili parking galerii handlowej kierując się do domu Ferro. Młody Latynos mieszkał na przedmieściach, ale miasto nie było olbrzymie. Posiadało około pół miliona mieszkańców, co przy potężnych metropoliach pokroju Nowy Jork, Chicago czy Los Angeles nie nadawało mu monumentalnego wyglądu. Droga z centrum miasta do domu Miguela zajmowała w tych godzinach około 15-20 minut. Mężczyzna wyprostował się i jadąc w ulicy pokrytej ostatnimi promieniami słońca rzekł:
- Grasz coraz lepiej Sandy. Musisz skupić się na technice. Nie możesz nieustannie grać sama. Koszykówka polega na kooperacji… Zwłaszcza koszykówka…
- Wiem skarbie, wiem, ale tak już mam. Może chcę ci troszeczkę zaimponować…- uśmiechnęła się i pocałowała go w policzek. Miguel odwzajemnił uśmiech i odparł:
- Wiem, ale kluczem do sukcesu jest pełna kontrola tego, co na boisku. Skupienie i współpraca w drużynie to podstawa. Tym mi zaimponujesz.- Spojrzał na nią robiąc zeza i krzywiąc przy tym usta. Sandy wybuchła śmiechem i rzekła:
- Uwielbiam, jak tak robisz, haha. Uwielbiam.- W tym momencie minęły ich trzy rozpędzone radiowozy policji Sacramento. Miguel spojrzał w lusterko. Oddalały się z dużą prędkością. Dziewczyna odwróciła głowę i patrzyła, jak samochody znikają w półmroku. Chwilę później przejechał ambulans na sygnale i dwa wozy strażackie:
- Co do ku*rwy nędzy… Co jest?- spytał Miguel marszcząc brwi. Sandy zamrugała, spojrzała przed siebie i rzekła:
- Pewnie znowu jakieś wojny gangów czy coś w tym stylu. Nie przejmuj się Miguel. To nic takiego.
- Mam złe przeczucia skarbie. Cholernie złe przeczucia. Coś wisi w powietrzu.
- Eee tam… To nic takiego. Mało razy widziałeś tu policję? Jeżdżą codziennie, jak opętani… Zachód jest opętany. Ludzie zabijają się każdego dnia, jak gdyby to było normalne. Smutny jest ten świat, coraz bardziej zaczęłam się nad tym zastanawiać, wiesz?- Miguela coś ukłuło. Jak on jej mógł to zrobić. Jakim sposobem? Była inteligentna i wrażliwa. Piękna i delikatna. Nienawidził siebie za to, że pozwolił, by sprawy zaszły tak daleko. Nie chciał jej skrzywdzić. Nie chciał, ale już to zrobił. Ich rozmowa miała być tylko uwieńczeniem tego dzieła zniszczenia. Na pewno rozbije ją psychicznie i uczuciowo… Czuł się, jak świnia…
- Miguel, co jest? Coś z tobą nie tak dzisiaj. Za dużo myślisz. Skup się na mnie, proszę. Spędźmy miły wieczór, dobrze?- spytała go osiemnastoletnia kochanka. Latynos westchnął, złapał ją za dłoń i rzekł:
- Dobrze skarbie. Obiecuję, już wracam do normalności.- Podkręcił radio i pokonując ostatnie przecznice kierował się do domu. Osiedle było niezwykle spokojnie. Słońce na dobre zaczęło znikać za horyzontem. Miguel zaparkował samochód i wysiadłszy z niego otworzył drzwi Sandy. Dał jej kluczyki i rzekł:
- Otwórz proszę drzwi i rozgość się skarbie. Ja uporam się z zakupami.- Sandy podbiegła do drzwi, otworzyła je i uradowana weszła do środka. Miguel wyjął z paczki papierosa, odpalił go i oparłszy się o samochód spojrzał w niebo. Mrok coraz szybciej spowijał osiedle. Powiał lekki wiaterek, który wywołał gęsią skórkę na ciele młodego Latynosa. Ferro cały czas myślał o tym, jak powiedzieć Sandy o kontrakcie, o tym, jak będą musieli się rozstać… Przynajmniej na pewien czas, chociaż sam nie wierzył w to, że kiedyś znów się zobaczą. Będzie myślał o tym za chwilę. Po kolacji. Już miał wchodzić do domu, gdy jego uwagę przykuła sylwetka mężczyzny znajdująca się kilkadziesiąt metrów dalej, z wolna przesuwająca się w stronę zaciekawionego Miguela:
- Siemasz Josh! Co słychać?- krzyknął młody trener machając mężczyźnie, którego nazwał Joshem. Ten jednak nic nie odparł, tylko z wolna, niezwykle ślamazarnie zaczął przesuwać się w kierunku Miguela.- Ech, pewnie pijany, jak zwykle…- rzekł pod nosem.- Ten alkohol kiedyś cię wykończy brachu! Idź lepiej spać, zamiast uderzać po kolejną tequilę! Stary, ledwo chodzisz!- Josh nie odparł nic po raz kolejny, przesuwając się konsekwentnie dalej.- Miguel wyrzucił niedopałek, machnął ręką i zamknąwszy kluczykiem samochód, wszedł do swojego domu.
-Mmmm… Kochanie, kolacja była wyborna. Jesteś świetnym kucharzem, wiesz? A seks z tobą… mogłabym się kochać godzinami mój Latynosku- rzekła Sandy gładząc Miguela po klatce piersiowej. Leżeli na łóżku, tuż po kolacji i… stosunku. Miguel palił papierosa i z milczeniem wpatrywał się w sufit pokoju. Sandy nakryła się kołdrą i zaczęła z wolna przesuwać swoją głowę w stronę penisa partnera. Miguel jednak skrzywił się i rzekł:
- Nie teraz skarbie. Musimy porozmawiać.- Sandy momentalnie wstała. Drżącym głosem spytała:
- Ttaak? Co się dzieje? Tylko mi nie mów, że mnie zostawiasz! Nie chcę kur*wa tego słuchać!!!- Miguel podniósł się. Najgorsze było przed nim. Wiedział, że albo teraz albo nigdy:
- Sandy odsunęła się od niego. Miała łzy w oczach. Była bystra. Wiedziała co się święci.
- Posłuchaj skarbie. Dostałem propozycję kontraktu w Nowym Jorku. To moja życiowa szansa.
- Nie, nie, nie, nieeee…- łkała dziewczyna. Zrobiło mu się jej żal. Spuścił głowę i kontynuował:
- Za miesiąc wyjeżdżam. Nie wiedział, jak ci to powiedzieć. Posłuchaj mnie. Został ci jeszcze rok liceum. Później zaczynasz studia. Zaczekam tam na ciebie. Będziesz mogła uczyć się i rozwijać karierę sportową na wschodzie. Daj mi tylko czas, muszę się tam zadomowić i rozeznać w sytuacji…- Poczuł uderzenie jej dłoń na policzku. Nie odwrócił wzroku. Należało mu się:
- Ty cholerny sk*urwie lu! Zaplanowałeś to! Dobrze wiedziałeś, jak to się skończy. Pół roku temu, jak mnie rżnąłeś! Już wtedy to wiedziałeś! Ty cholerny draniu! Ty draniu!- przytulił ją. Uległa:
- Posłuchaj Sandy. Lubię cię. Naprawdę cię lubię, ale… Daj nam czas. To nie jest takie proste.- Dziewczyna momentalnie odskoczyła. Pospiesznie wstała z łóżka. Była piękna. Piękna, ale i przygnębiona. Pod wpływem histerii wypowiedziała ostre słowa:
- Nienawidzę cię, wiesz? Nienawidzę… Leć sobie do tego pieprzonego Nowego Jorku. Leć i zapomnij o mnie. Zmarnowałeś mi życie, wiesz? Zmarnowałeś mi ku*rwa życie!- Pospiesznie się ubrała i skierowała do wyjścia. Miguel leżał na łóżku nagi, z otwartymi ustami, nie mogąc nic zrobić.- przepraszam.- rzekł w myślach.
- Skarbie, zaczekaj!- odparł i podniósł się zacząwszy ubierać. Dziewczyna otworzyła drzwi i już miała wychodzić, gdy nagle spostrzegła przed sobą sylwetkę mężczyzny. Płacząc spytała go z żałością w głosie:
- Kim pan jest? Proszę mnie przepuścić!- Odpowiedź padła szybciej, niż się spodziewała. Mężczyzna wpatrując się w nią rybimi oczami złapał dziewczynę za ramiona i zatopił zęby w jej szyi. Sandy piskliwie krzyknęła. Nieznajomy wyrwał kawałek mięsa i ścięgien z jej szyi i zaczął żuć. Krew trysnęła na wszystkie strony szkarłatnie barwiąc dywan w domu Miguela. Latynos krzyknął:
- Joooosh! Co ty ku*rwa wyprawiasz! Jooosh!- podbiegł do nich, ale było już za późno. Sandy leżała na ziemi, w konwulsjach. Jej poszarpana aorta uwalniała ostatnie litry krwi, a dziewczyna bladła z sekundy na sekundę. Spojrzała jeszcze słabym wzrokiem na Miguela i z otwartymi ustami zastygła w grymasie bólu.
- Sandy!!! Nieeee!!!! Coś ty jej zrobił poje*bańcu! Josh przełknął kęs świeżego mięsa i spojrzał na Ferro. Z wolna zaczął przesuwać się w jego stronę z wyciągniętą prawą dłonią. Wyglądał strasznie, niczym neptek. Rybie, bezbarwne oczy tępo patrzyły na twarz Miguela. Ten dopiero teraz spostrzegł, że jego sąsiad nie był pijany. Z brzucha zwisał pas jelit. Połowa jego wargi była jakby wyrwana z twarzy. Josh od szyi po pas pokryty był krwią, zapewne swoją i Sandy. Miguel rzucił:
- O ku*rwa! Stój tam! Stój tam do cholery, nie ruszaj się! O Boże… Sandy! Zabiję cię śmieciu, słyszysz!? Zabiję!- Miguel wyjął z kieszeni scyzoryk, otworzył go i pod wpływem amoku z krzykiem rzucił się w stronę Josha. Wbił mu ostrze w lewe oko, po czym szarpnął i wyciągnął. Mężczyzna zatoczył się po pokoju i runął na ciało Sandy. Miguel dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, co zrobił. Upuścił nóż i panicznie przykrył wargi dłońmi:
- Ku*rwa mać! Co ja zrobiłem! Zabiłem człowieka! Zabiłem go! O Boże! Co ja zrobiłem…- Osunął się na ścianie i zaczął płakać. Musiał się uspokoić i zrobił to. Po chwili wstał i niepewnym krokiem podszedł do Sandy. Zdjął z niej ciało Josha i objął dłońmi jej twarz Był cały we krwi:
- Kocham cię mała. Kocham cię… Dopiero teraz to zrozumiałem… To wszystko przeze mnie… Pocałował ją w czoło i przytulił zwłoki. Po chwili coś zwróciło jego uwagę. Krzyki na ulicy... Podniósł się, sięgnął po scyzoryk, który upuścił i wybiegł na ganek. Potężny wybuch wyrzucił słup dymu kilkadziesiąt metrów dalej. Spojrzał w górę. Policyjny śmigłowiec patrolował osiedle i oświetlał pogrążone w mroku i chaosie ulice. Kilkanaście osób wyszło przed domy. Jakaś kobieta leżała na ziemi… Krzyczała w niebogłosy, podczas gdy dwóch mężczyzn pożerało ją żywcem:
- Co tu się do ku*rwy nędzy dzieje?- spytał sam siebie Miguel. Nagle usłyszał za sobą dźwięk. Odwrócił głowę i nie wierzył własnym oczom:
- Sandy…?
nono wlasnie kresle cos tam hehe, przynajmniej u mnie tworcy twd nie zabija postaci hehe
eeej, nie czekajta dzis na rodzial hehe, napisalem, ale byl tak banalny, ze musze to zmienic, nie chce dawal chały, ciezko jest skminic cos dobrego hehe, rozdzial na pewno pojawi sie na dniach, dzis na pewno nie, byc moze jutro choc nie chce obiecywac, zainteresowani niech sledza temat z opowiadaniem
Całkiem dobre, zmieniłbym tylko początek, troche znudziły mi się teksty w stylu `to był zwyczajny dzień`, `nikt nie przypuszczał co się wydarzy`, `dzień w którym wszystko straciłem`.
Zaczęłam czytać wczoraj i tak mnie wciągnęło, że MUSIAŁAM przeczytać wszystko! ;) czekam na dalszą część :)
Rozdział trzynasty: Miasto cz. 1: Komunikat
*
Red Bluff było niewielkim, kalifornijskim miasteczkiem leżącym na północ od Sacramento. Przed epidemią liczyło niewiele ponad 15 tys. mieszkańców, teraz było zupełnie puste, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Miguel wiedział, że ta pozorna cisza może być zwiastunem nieprzyjemnych wydarzeń. Lepiej być przezornym, zwłaszcza, gdy świat wariuje. Zaparkowali auta kilkanaście metrów za znakiem: „Witamy w Red Bluff”. Spękana farba i zardzewiałe fragmenty tablicy doskonale oddawały klimat tego miejsca. Właściwa część miasta była oddalona kilka kilometrów od granicy osiedla. W oddali widać było majaczące kontury budynków mieszkalnych i drewnianego kościoła. Po prawej stronie była preria, po lewej zaś stara wieża ciśnień i wiatrak leniwie poruszający swoimi skrzydłami od lekkich muśnięć wiatru. Gdzieniegdzie stały zniszczone szopy i pozostałości po gospodarstwach przedmiejskich farmerów. Miguel i reszta nie zamierzali ich sprawdzać. Wyszli tylko rozprostować kości i pomówić o tym, co mają robić dalej. Pierwszy postawił stopy na szosie Richard, nie bez problemów jednak.
- Frost. W porządku? Trzymasz się?- rzucił patetycznie Miguel wpatrując się w dachy domostw Red Bluff.
- Ta.- rzucił beznamiętnie Richard i trzymając się za ranę usiał ciężko dysząc. Isabelle spała. Wtuliła się mocno do również śpiącej Cindy i zastygła w leżącej pozycji na pace starego pickupa. Ferro uśmiechnął się słabo widząc odpoczywające dziewczyny i odszedł kilka kroków od samochodu. Keisha i Jamal także opuścili pojazd obserwując bacznie Tyrone’a, który nie zwracał najmniejszej uwagi na czarnoskóre rodzeństwo.
- Ej, ludzie. Co robimy?- spytał w próżnię chłopak.
- Stoimy.- wtrącił kąśliwie Doyle opierając się o maskę jednego z pojazdów.
- A co? Nie widać? Nie zadawaj głupich pytań…
- Nie krzycz na niego Brian. Nie teraz.- uciął jego sarkastyczny ton Miguel.- Esteban. Musimy pogadać.- Esteban, który wysiadł właśnie z auta zamrugał oczami i skinąwszy podszedł z wolna do przyjaciela.
- Chodź.- szepnął Ferro i nabrał powietrza do płuc, jak gdyby miał za chwilę zanurkować. Kiedy odeszli na odległość, z której nikt nie mógłby usłyszeć rozmowy Miguel rzekł:
- Wiem, że ostatnio przeszliśmy sporo.
- Nie da się ukryć bracie.- odparł zrezygnowanym tonem Esteban.
- Chciałbym jednak wiedzieć jedną rzecz.- Podniósł głowę i spojrzał prosto w oczy przyjaciela.
- Tak?- spytał Esteban. Miguel zdobył się na słaby, ale szczery uśmiech i kontynuował:
- Muszę wiedzieć, że jesteś ze mną bez względu na wszystko. Muszę wiedzieć, że najgorsze już za nami.
- Absolutnie.
- Nie! Spójrz na mnie do cholery, Esteban. Spójrz mi prosto w oczy. Muszę to usłyszeć!- złapał go lekko za skronie i skierował jego głowę tak, że ich spojrzenia dzieliła granica zaledwie kilku centymetrów.
- Jestem z tobą amigo. Nigdy nie było inaczej.- rzekł, ale powstrzymywał się od wybuchu płaczu. Ostatnio popadł w ogromne zaburzenia emocjonalne. Wiedział, że bez problemu mógłby przejść od histerii w napad chorego śmiechu, doskonale zdawał sobie z tego sprawę. To było chore.- Jeśli nie wezmę się w garść, spieprzę wszystko.- rzekł w myślach i tym razem pewniej spiłował oczy strapionego Miguela.
- Cieszę się.- rzucił Ferro.- Jesteś mi teraz potrzebny. Czuję, że się zmieniam, ale wierzę, że to ku rwa przezwyciężę. Bez ciebie nie dam rady.
- Będzie dobrze bracie. Będzie dobrze.- odparł Esteban i dotknął czoła Miguela swoim. Z rozmowy wyrwał ich głośny krzyk Oscara:
- Ej! Chłopaki! Musimy spieprzać! Zdaje się, że mamy towarzystwo!- Faktycznie. Szwendacze musiały usłyszeć warkot silników i poczęły kierować się do miejsca postoju grupy Miguela. Nie było ich wielu, może około dwudziestu i to w bezpiecznej odległości, niemniej jednak był to sygnał do tego, że muszą opuścić to miejsce.
- Już idziemy! Wsiadajcie do aut!- krzyknął Miguel i ponownie odwrócił się w stronę Estebana.
- Stajesz się przywódcą. Potrzeba nam twardego lidera. Wszyscy zaczynają to dostrzegać.- rzekł spokojnie Esteban.
- Co ty pieprzysz bracie. To Richard nas prowadzi. Ja się nie nadaję. Zresztą, nie chcę przewodzić tej grupie. Muszę odszukać brata i tylko o to mi chodzi. Oczywiście razem z tobą. Potem niech robią, co chcą. Niech idą w diabły. Ech… Za dużo tego gó wna ostatnio. Muszę się porządnie wyspać.
- Jak i ja. Jestem ku rewsko zmęczony.
- W takim razie pora zwiedzić Red Bluff. Mam nadzieję, że nie wpieprzymy się w hordę tych sku rwy synów. Pakuj się do samochodu. Ja już idę.- poklepał odchodzącego Estebana po plecach i jeszcze raz spojrzał na sylwetkę kościoła. Coś wzbudzało w nim strach. Nie wiedział co, ale był pewien, że to miasto jest niebezpieczne. Spokojnie groźne.
**
- Słyszeliście o Colette Delacroix?
- Nie. A kto to?- spytał z udawanym zainteresowanie Richard, aby na choć na chwilę skupić się na czymś innym, niż na bólu.
- Popieprzona babka! Biała, stara, je śnięta suka!- rzucił podnieconym tonem szarżujący Tyrone.
- Zwolnij brachu. Pozabijasz nas.- syknął Frost i odruchowo zaparł się nogą o tapicerkę naprzeciw siebie.
- Ej, ej! Wyluzuj ziomie!
- Nie mów do mnie ziomie i zwolnij bo wpakuję ci w dupę lufę mojego pistoletu.- Keisha uśmiechnęła się z rozbawieniem i rzekła:
- Spokojnie chłopcy. Posprzeczacie się potem. Póki co powiedz Tyrone, kim jest ta cała Colette Delacroix.- Czarnoskóry chłopak zdjął nieco stopę z gazu, zmienił bieg i patrząc przed siebie odparł:
- No ku rwa! Nie słyszeliście o nie?
- Ech. Nie. Powiesz nam czy będziesz tak pieprzył grając w zgaduj zgadula?- syknął z frustracją Jamal unosząc brwi w geście irytacji.
- No dobra. Podobno w Red Bluff jest jakaś sekta, nie? No i ta cała Colette… Ona jest… To znaczy była przywódczynią tej sekty.
- No i?- powstrzymywał się od śmiechu Jamal.
- No i wyobraź sobie czarnuchu, że podobno to całe popaprane bractwo składało te… No… Jak to się mówi… Ofiary z ludzi! Był tu taki szeryf. Spencer jakiś tam. Mieliśmy kosę z ekipą Bloodsów z Red Bluff i bywaliśmy tu trochę. Wpadaliśmy na odwety! Stary! Wytłukliśmy z tuzin tych czerwonych ścierw!
- Do rzeczy Tyrone!- krzyknęła podenerwowana Keisha.
- No dobra. No i ten białas, Spencer jakiś tam… Węszył podobno sporo. Psy niczego nie znaleźli to sprowadzili federalnych. Wtedy ten szeryf zniknął! Rozpłynął się!
- No i co to ma do rzeczy geniuszu?- wtrącił z uśmieszkiem Richard patrząc w szybę.
- Ej, ej, ej! Nie śmiej się bracie! To jakaś popieprzona załoga! Mieli jakąś stodołę na uboczu i odprawiali tam te swoje rytuały. Podobno ku rwa ponad stu członków!
- Słuchaj… BRACIE.- podkreślił wyraźnie Frost.- Przetrwałeś kilka dni epidemii. Podejrzewam, że zarówno szeryfowie jak i federalni już nie dobiorą ci się do dupy, a boisz się jakiejś sekty, która prawdopodobnie już nie istnieje.
- Ziom! Dziwne rzeczy się tu działy. Chłopaki opowiadali. Wolę ku rwa dmuchać na zimne i tyle!
- Dobra, dobra. Skończ pie rdolić. To już chyba tutaj, nie?- wtrącił Richard obserwując duże zagęszczenie domków jednorodzinnych.
- Chyba tak. Nie jest to duże miasto. Pewnie wszyscy stąd spieprzyli słysząc w radiu te głupoty o strefach bezpieczeństwa. Podejrzewam, że zaraza tu nie dotarła.- rzuciła Keisha wpatrując się w markizy opuszczonych sklepików i zasłonięte roletami okna.
- Nie ma tu żadnych porzuconych aut. Dziwne. Nie sądzicie?- spytał Jamal idąc za przykładem siostry. Richard rzekł:
- Niezbyt. Pewnie większość wyjechała stąd od razu, kiedy zaczęli nadawać te komunikaty. A właśnie. Spróbuj włączyć radio Tyrone. Może złapiemy jakąś stację ze wschodu.
- Się robi szefie!- rzekł czarnoskóry chłopak i zaczął kręcić gałką. Przeraźliwy szum i pisk. Nic, tylko zakłócenia. Nagle wszyscy oniemieli. Tyrone gwałtownie zahamował, a reszta momentalnie poleciała do przodu. Na szczęście przy niewielkiej prędkości, to też nikomu nic się nie stało.
- Eeej. Uważaj ku rwa jak…
- Cicho! Zamknijcie się na chwilę!- krzyknął Richard i uniósł dłoń w wiadomym geście. Z radia dało się słyszeć niewyraźny komunikat, jakby szept jakiejś kobiety.
- Zaczęło się w… Mówią, że… To nasza…- nagle głos ustał. Po kilku sekundach znów się pojawił. Szept przerodził się w skrzek. Demoniczny, dziwnie przerażający skrzek:
- Otworzyli… To… De… Słowac… Ojcze nasz, któryś… Lód… To… Stac…
- Nie wiem, dlaczego zdjął kombinezon. Tak bardzo był tego pewny…- nagle skrzek umilkł i zastąpił go męski, stanowczy głos. Jakby naukowca:
- To by się zgadzało. Odczytaliśmy poprawnie tą wiadomość. Nie potrafię wyjaśnić tych zjawisk. Wiemy, że pojawiły się w kilku punktach na świecie. Pierwszy udokumentowany przypadek miał miejsce w 1991 roku. Czy aby na pewno? Ja w to nie wierzę. Doktor Serrano wezwał nas do stacji badawczej na położonej w rejonie południka 107…- nagle radio zamilkło. Wyłączyło się, jak gdyby nigdy nic. Chwila milczenia, którą przerwał Richard:
- O ku rwa…
- Ej! Co jest? Co się stało? Dlaczego ku rwa stoimy?!
- Aaaaaaa!- krzyknął Tyrone widząc tłukącego w szybę Doyle’a. Wyciągnął pistolet i odruchowo wymierzył w jego głowę.
- Schowaj gnata idioto!- krzyknął Frost i wyjął swojego glocka mierząc w głowę przestraszonego Tyrone’a.
- Skąd masz broń? Mówiłem ci gnoju, żebyś oddał mi broń!- Oprócz Briana, pickupa opuścili także Isabelle, Cindy, Esteban i Miguel. Wszyscy zmierzali wolno w kierunku pojazdu, gdzie znajdowała się reszta.
- Schowaj broń debilu! Chcesz mnie zabić?- grzmiał teraz Doyle, jakby ktoś podrywał jego dziewczynę.
- Ej, stary! Wystraszyłeś mnie!
- Zamknijcie sięęęęę!!!!- wrzasnęła Kesiha tak głośno, że nawet reszta znajdująca się na zewnątrz skierowała oczy w jej kierunku.
- Co to ku rwa do cholery jest…- rzekł z ogromnym przerażeniem Jamal, który wysiadł z samochodu pokazując na sporych rozmiarów konstrukcję stojąca kilka metrów naprzeciw nich, na środku głównej ulicy miasta. Wszyscy z przerażeniem spojrzeli w kierunku obranym przez Jamala. Esteban ze szklącymi od łez oczami rzekł:
- Matko Boska przenajświętsza… Chroń nas…- przeżegnał się. Kilkadziesiąt metrów przed nimi stał ogromny krucyfiks, a na nim… Przybita, z wypatroszonymi wnętrznościami młoda, martwa dziewczyna, która wiła się teraz po ponownych narodzinach w szale głodu. Richard wysiadł z samochodu. Już miał coś powiedzieć, gdy nagle usłyszał zza siebie stanowczy nakaz:
- Stać! Nie ruszać się albo odstrzelimy wam te zafajdane łby!- gest przeładowywanego shotguna potwierdził obawy Frosta. Dodatkowo towarzyszył mu odgłos kilkudziesięciu par stóp.
- W samą porę! Mamy kolejne ofiary dla naszego pana! Tylko tak to miasto jest bezpieczne… Tylko dzięki ku rwa temu!
- Niech zgadnę… Pani Colette Delacroix…- chwila milczenia, podczas której nikt nie ośmielił się obrócić. Miguel spojrzał na Richarda. Ten pokręcił głową, aby nie robił niczego głupiego. Kobieta nazwana przez Frosta Colette nie odpowiedziała na to pytanie. Rzekła natomiast:
- Macie bardzo ładną dziewicę. Jak masz na imię skarbie?- Cindy zaczęła krzyczeć. Isabelle też. Frost przełknął ślinę… Tak jak Miguel.
Tak więc porady i opinie mile widziane. Odblokowałem się nieco, hehe. Rozpisałem se schemat na kolejnych kilka rozdziałów, mam nadzieję, że niektórych zainteresuje przebieg akcji. Także miłego czytania wariaty hehe.
A nie wiem hehe :) Jak będzie większe zainteresowanie to z przyjemnością kontynuuję :) To napędza, piona
No proszę, znowu piszesz :) I ta przerwa najwyraźniej dobrze Ci zrobiła, bo pamiętam, że wcześniej zdarzały Ci się zdania jak wyjęte z "Humoru zeszytów szkolnych", a teraz niczego takiego nie widzę, choć się starannie przyglądam ;) Życzę wielu świeżych pomysłów, pozdro.
Ej, jest juz rozdzial gotowy, ale jak wrzucam to wyskakuje mi, ze za ostro pojechalem, no bez jaj hehe... wszystkie przeklenstwa oddzielam zawsze, zeby nie wykrywalo, wiec nie wiem co jest... istnieje sposob, zeby sprawdzi jakos w wordzie te slowa niecenzuralne? tekst jest dlugi i nie chce mi sie wertowac wers po wersie, bo to by mi zeszlo troche
czasem dzielenie słów, które są przekleństwem, czasami nie wystarcza - musisz zrobić coś takiego: p i e r d o l ę cenzurę! Wtedy to przejdzie ;] Swoją drogą, admin głupio robi, że cenzuruje twoje teksty - wiadomym jest, że zastosowane w nich przekleństwa nie mają na celu obrazić kogokolwiek, zgadza się:)?
Kathatrsisss... wytrwasz do godziny ok. 1.00? czytałem drogę do woodbury i złapałem taką zjawkę, że szok, ale dopiero teraz odzyskałem możliwość pisania :D
nie nie musisz specjalnie dla mnie pisać bo przeczytam dopiero jutro wieczorem. Odpocznij wyśpij się
Po prostu doceniam ludzi takich jak Ty. Fajnie jest pisać dla kogoś zainteresowanego twórczością... Myślę, że to lepsza zapłata niż pieniądze.
Dzięki za zainteresowanie, naprawdę mnie to buduje... Zarówno z Twojej strony, jak i innych zainteresowanych użytkowników.
Natrafiłam na ten post przypadkiem,przeczytałam pierwszy rozdział,potem kolejny,kolejny i naprawdę się wyciągnęłam:) super. Oby tak dalej,czekam na kolejne części:)
Rozdział czternasty: Miasto, cz.2: W pułapce
*
Miguel pamiętał tylko mocne uderzenie w potylicę, które na czas nieokreślony pozbawiło go świadomości. Ocknął się w ciemnym pomieszczeniu, w którym powietrze było niesamowicie duszne, wypełniające nozdrza słodko-gorzkim zapachem o nieznanym źródle. Próbował poruszyć rękami. Nic. Dopiero po chwili zorientował się, że dłonie ma skrępowane tuż za plecami, a raczej za czymś, co przypominało filar, na którym Miguel opierał swoje plecy. Pulsujący ból głowy, napływająca fala nudności, niczym przypływ wzburzonej wody tuż przed zachodem słońca na plaży, całkowicie pozbawiły go ochoty do jakichkolwiek prób ucieczki.
- Aaa…- cichy jęk na chwilę pozwolił zapomnieć mu o cierpieniach. Miguel nieco wyostrzył zmysły, przełknął ślinę i natychmiast uniósł głowę, niczym zaszczute zwierzę szukające miejsca, gdzie może się schronić przed głodnym drapieżnikiem.
- Aaa!- jęknięcie powtórzyło się, tym razem głośniej.- A jeśli one tu są? Już po mnie.- przeszło Ferro przez myśl. Natychmiast jednak wyzbył się strachu. Wiedział, że tylko zdrowe myślenie może jakkolwiek mu pomóc.
- Kto tu jest? – spytał pewnie, choć czuł, że głos lekko mu zadrżał. Wzrok nadal nie przyzwyczaił się do ciemności, dlatego też wszelkie kształty, które mężczyzna próbował wyłapać zlewały się w granatowe plamy.- Jeszcze chwilkę.- pomyślał i zacisnął wargi, ponieważ ból potylicy powrócił ze zdwojoną siłą.
- Odezwij się, do ku rwy nędzy!- krzyknął podenerwowany Miguel, któremu pewność siebie wróciła już na dobre.
- Ej! Człowieku! Ciszej!- odparł mu z ciemności głos.
- Oscar?
- No a kogo się spodziewałeś? Stevena Seagala?- Miguel uśmiechnął się słabo i poczuł się dobrze wiedząc, że nie jest sam.
- Gdzie my jesteśmy Oscar?- Spytał Miguel wiedząc, że jego kompan znajduje się kilka metrów po prawej stronie pomieszczenia, gdziekolwiek by nie byli. Chwila milczenia, po czym Oscar rzekł:
- Człowieku, nie mam pojęcia. Ocknąłem się kilka minut temu. Przywiązali mnie do jakiegoś je banego pala, jakiejś belki… Nie wiem ku rwa co to jest ani co tu się dzieje…
- Pamiętasz ten krzyż?- przerwał ciszę Miguel. Oscar zastanowił się:
- Ten wielki krucyfiks z ukrzyżowaną panienką?
- Żaden inny.- skwitował Ferro. Zmysły zaczęły się wyostrzać. Zdolność widzenia powoli wracała do perfekcji. Zaczął wyłapywać kontury przedmiotów, dostrzegł ściany i zarys drzwi.
- To tartak! Jesteśmy w tartaku, Oscar!- dokładnie wodził wzrokiem po pomieszczeniu. Było niewielkie, może dziesięć na pięć metrów. Okna zabite były deskami. Przez szpary dało się zauważyć ciemnogranatowe niebo gęsto usiane gwiazdami.
- O ku rwa! Przespaliśmy cały dzień!- rzekł podniesionym głosem Oscar. Miguel zastanowił się:
- Pamiętasz cokolwiek? To ważne bracie. Skup się.- Punk poruszył się nerwowo, nabrał powietrza do płuc i rzekł:
- Nic nie widziałem. Stałem za tobą Miguel. W zasadzie to zamykałem nasz peleton, hehe.- zaśmiał się na koniec głupkowato, jak to Oscar. Ferro westchnął i pokręcił głową. Rzekł:
- Musimy dowiedzieć się, gdzie jest reszta. Mam nadzieję, że nikomu nic się nie stało. Piep rzeni psychole. Kim oni ku rwa są?
- Wiem tyle co ty, człowieku! W ogóle nie czuję je banych rąk! Zdrętwiały mi na maksa!
- Oscar, skup się! Potrzebuję twojej pomocy.- Miguel dostrzegł go kilka metrów naprzeciw siebie, po prawej stronie. Był przywiązany do drewnianej belki podtrzymującej sufit. Jego ręce spoczywały z tyłu, w taki sposób, że nie można było ich uwolnić. Był blady, a jego czerwony irokez, tłusty i zniszczony, tworzył komiczny pióropusz na jego głowie. Skórzana kurtka była porwana, a jeansy pokrywały plamy błota i krwi.
- Wyglądasz obleśnie, Oscar.- Punk uśmiechnął się.- Ty też. Fajnie komponujesz się na tle tej na wpół złamanej belki… Jak świniak przed ubojem…
- Coś ty powiedział?- zerwał się prawie Miguel. Oscar zaśmiał się. Rzekł:
- Nooo… Jak świniak przed ubojem hehe. Nie wiem co to zmienia, ale…
- Nie, nie, nie! Belka jest złamana w połowie, tak? Nie sięga sufitu?- Oscar spojrzał raz jeszcze niedbale i rzekł:
- No tak. Ale nawet jak wstaniesz nic ci to nie da.
- Zaraz się przekonamy.- Odparł Miguel i napierając plecami na belkę spróbował stanąć na nogi. Dopiero teraz spostrzegł, jak bardzo jest obolały. Wszystkie mięśnie odezwały się symfonią bólu, w jednej sekundzie zbudzone z długiego letargu. Ferro powstrzymywał się od krzyku. Sekundy, które dzieliły go od pozycji pionowej upływały niezwykle długo. W końcu jednak, po kilku chwilach męczarni Miguel wstał.
- Och… Ale mnie boli łeb…- skrzywił się Ferro. Oscar zamrugał.
- Co teraz?- Latynos zastanowił się.- Grałem kiedyś w koszykówkę… Byłem trenerem jak wiesz. A co chodzi w parze ze sportem?- Oscar pokiwał głową i odparł:
- Pieniądze, nie?- Miguel westchnął i z uśmiechem sarkazmu pokręcił głową:
- Kontuzje, geniuszu. Kontuzje… Kilka lat temu wybiłem sobie barki. Ile brakuje mi do końca belki?- Oscar popatrzył raz jeszcze i rzekł:
- Jakieś dziesięć centymetrów… Ej, człowieku! Czy ty chcesz…?
- Zamknij się i trzymaj kciuki z tyłu. Powinno wystarczyć.- Nim Oscar zdołał odpowiedzieć Miguel uniósł ręce maksymalnie do góry napierając plecami z całej siły na belkę. Stał niemalże na palcach. Chwilowy opór odezwał się nieprzyjemnym dźwiękiem strzelających chrząstek. Miguel, spocony na twarzy przygryzał wargi. Ból był potworny. Z każdym centymetrem jego stawy grały chorą melodię, która będzie mu się potem śniła przez wiele nocy. W końcu poczuł drewno w okolicach nadgarstków. Kilka drzazg wbiło mu się w skórę, kiedy przekładał związane ręce nad głową. Nie wytrzymał:
- Aaaa!- zawył z bólu i z całej siły opuścił ramiona w dół. Barki z kolejnym chrzęstem wróciły na swoje miejsce, a Miguel osunął po belce na posadzce. Twarz miał skąpaną w kroplach potu. Oddychał ciężko, jak gdyby przebiegł przed chwilą kilka mil bez wody. Oscar wybałuszył oczy ze zdziwienia:
- Stary… o ku rwa! Masz mój szacunek do końca…
- Zamknij się! Musimy działać szybko. – rzucił podenerwowany Miguel i zaczął rozglądać się po tartaku. Nadal było ciemno, ale teraz jego oczy całkowicie przyzwyczaiły się do mroku nocy. Miguel spostrzegł piłę tarczową do cięcia drewna tuż pod oknem, po lewej stronie pomieszczenia. Błyskawicznie podbiegł w jej kierunku. Ułożył nad ostrzem więzy i zaczął naprędce pocierać o ząbki tarczy. Więzy po kilku chwilach puściły.
- Nie wierzę, ku rwa! Nie wierzę!- wpadł w euforię Oscar. Miguel wziął jedną z niewielkich tarcz leżących na stole i udał się w kierunku Oscara.
- Nie ciesz się za wcześnie brachu. Nie wiemy gdzie jesteśmy, nie wiemy gdzie jest reszta i co jest na zewnątrz.
- Człowieku, zaraz ich znajdziemy. Skopiemy tyłki tym popap rańcom!- krzyczał Oscar pocierając uwolnione nadgarstki. Wstał i rozejrzał się.
- Widzisz tą siekierę? Podaj mi ją.- rzucił polecenie Miguel. Oscar posłusznie przyniósł mu przedmiot. Sam wziął sporych rozmiarów nóż, służący zapewne do oddzielania kory od właściwej części belek. W tym momencie tuż za drzwiami dało się słyszeć kroki. Miguel popatrzył na Oscara. Pokazał, żeby był cicho i ustawił się po jednej stronie drzwi trzymając w dłoniach siekierę. Oscar natomiast ulokował się tuż przy wejściu, jednak z drugiej strony.
- Nadchodzą. Gotowy?- spytał Miguel. Punk przełknął ślinę i uśmiechnął się szaleńczo. Ferro skinął i nasłuchiwał. Kroki były coraz bliżej. Nagle ucichły. Latynos przyłożył ucho do drewnianych drzwi. Usłyszał wysoki, skrzekliwy głos:
- Colette kazała nam przyprowadzić tego brudasa z irokezem.
- Coś ty powiedział kupo gó wna…?- niemalże krzyknął Oscar.
- Zamknij się.- urwał ostro Miguel nasłuchując dalej.
- Poczekaj tu Louis, zaraz go zgarnę…
- Ej, Mike. Kto najpierw? Ta dziewczyna czy czar nuch?
- Czar nuch. Dziewczyna o północy. Mają być trzy. Pamiętaj, trzy!- skwitował Mike, ten o skrzeczącym głowie i zaczął iść w kierunku drzwi. Miguel spostrzegł, że klamka zaczyna się ruszać.
- Ech, zamknięte. Daj mi klucz, Louis.- Mężczyzna nazwany Louisem posłusznie wykonał rozkaz, po czym klucz trafił do dziurki. Zamek przekręcił się dwa razy i skrzydło drzwi zostało otworzone. Miguel przykucnął i lekko oddalił się od progu. Oscar czekał w pogotowiu. Do pomieszczenia wszedł niskiej postury, mikry mężczyzna. Miguel nie widział jego twarzy, tylko tył głowy, na której znajdowała się ciemna bejsbolówka. Obcy zrobił kilka kroków i rzekł:
- Wstawać psy… Pora opuścić przytulne mieszkanko, hahaha.- jego śmiech brzmiał tak ohydnie, że Miguel aż się skrzywił w grymasie. Tuż za niskim nieznajomym do pomieszczenia przetoczył się leniwie drugi mężczyzna. Ten dla odmiany był niezwykle wysoki i otyły. Mierzył jakieś sto dziewięćdziesiąt centymetrów, miał na głowie widoczne oznaki wypadania włosów. W ręku trzymał starą dwururkę. Miguel nie wiedział, co robi Oscar, ponieważ otwarte drzwi całkowicie zasłoniły jego sylwetkę. Wstał lekko i chwycił siekierę w druga dłoń. Chudy mężczyzna wyjął w kieszeni kurtki latarkę i uruchomił ją. Skierował strumień mlecznego światła naprzeciw siebie. Spostrzegł, że przy palu nikogo nie ma…
- Co do kur…
- Teraz!!!- krzyknął Miguel. Nim otyły mężczyzna zdołał się odwrócić, Ferro wpakował siekierę w jego łysiejące czoło. Grubas zachwiał się, jęknął tylko i odchyliwszy się do tyłu runął na posadzkę. Niski mężczyzna, najprawdopodobniej Mike, spojrzał na drgające w konwulsjach ciało, po czym spostrzegł przed oczami szkarłatnego irokeza i wściekłe, rozgrzane niemalże do czerwoności oblicze Oscara.
- Ty kupo gó wna! Ten brudas wpakuje ci teraz nóż w twoje chude gardło śmi eciu! Nażryj się do syta!- krzyczał i ciął na oślep szyję nieznajomego. Mike próbował sięgnąć do kabury po pistolet, ale Miguel zaatakował z drugiej strony. Wbił ostrze siekiery w plecy oprawcy tak głęboko, że aż sam się zdziwił. Oscar tymczasem wpakował nóż po samą rękojeść w tchawicę ofiary. Mike otworzył oczy szeroko, niczym karp przed wigilijną egzekucją. Krew trykała obficie na twarz Oscara, który teraz dopiero ochłonął. Nabrał śliny w usta i splunął z nienawiścią na dogorywającego Mike’a. Miguel z trudem wydobył siekierę z pleców trupa, spojrzał na kompana i rzekł dysząc:
- Jesteś po pier dolony. Bez kitu…
- Nooo człowieku, hehe… Sku rw iel, nie będzie mnie obrażał. Poszukajmy reszty.
- Jasne. Zostawmy ich tu. Niech szanowny Mike się przemieni. Powodzenia w kolejnym życiu chuda pi zd o. Spad amy.- rzucił na koniec Ferro i ostrożnie wychylił głowę za drzwi. Znajdował się za nimi długi, wąski korytarz. Mała lampka leniwie kiwała się na suficie dając słabiutkie światło na drewniane ściany. Na końcu korytarza były zamknięte drzwi. Miguel żwawo podążył w ich kierunku.
- Zamknij drzwi Oscar. Niech mają niespodziankę.- rzekł Ferro i chwycił za klamkę drugich. Punk wykonał polecenie i dołączył do Miguela. Ten w końcu zdecydował się szarpnąć starą klamkę:
- Przekonajmy się, co na nas czeka bracie.
- Dawaj!- krzyknął Oscar i otarł ociekające krwią ostrze o zniszczoną kurtkę. Przywitała ich ciepła noc. Drzwi prowadziły na zewnątrz. Wyszli niepewnie z chatki i zorientowali się, że budynek stoi na prerii, oddalony kilkaset metrów od zabudowań Red Bluff.
- Jakiś życzliwy cieśla udostępnił nam apartament.- rzekł żartobliwie Miguel rozglądając się po okolicy. Preria otaczała ich z trzech stron, z wyjątkiem północnej, gdzie zaczynało się miasto.
- Wywlekli nas kawałek od centrum człowieku! Że też im się chciało!- krzyknął Oscar wodzący wzrokiem po okolicy. Z tartaku doszły ich odgłosy kroków.
- Ocho… Nie krzycz tak. Zbudziłeś Mike’a.- Oscar wybuchł szaleńczym śmiechem, ale Ferro zignorował go.- Musimy się pospieszyć. Ci dwaj mówili coś o trzech osobach. Podejrzewam, że Cindy, Tyrone albo Jamal są w niebezpieczeństwie. Nie mamy nic do stracenia Oscar. Jesteś ze mną?- Punk przejechał zakrwawioną dłonią po głowie. Wyglądał teraz jak członek plemienia indiańskiego pomalowany w wojenne barwy.
- Jasne, człowieku! Ro zpie pr zmy kilka łbów, nim naszym stanie się coś złego! Dawaj!- Miguel skinął i ruszył naprędce przed siebie. Oscar podążał w ślad za nim. Po kilku minutach zostawili tartak na dobre za sobą. Przywitało ich miasto.
**
- Ej, Miguel! W kościele pali się światło!- ukryli się w jednym ze sklepów. W oddali błyszczała bryła kościoła, oświetlona z każdej strony światłem lamp. Miguel spostrzegł, że kręciło się tam trzech ludzi. Być może było ich więcej, choć innych nie zauważył.
- Co robimy?- spytał Oscar patrzący zza rolet sklepu spożywczego w stronę świątyni.
- Mam pewien plan.- odparł Ferro.- Musimy odciągnąć ich uwagę. Nie możemy za cho lerę narobić hałasu, bo wtedy na pewno wszystko się sp ier doli. Czuję, że nasza ekipa jest w środku.
- Nooo, musi być człowieku tak, jak mówisz.- odpowiedział Oscar nadal patrząc się w kierunku kościoła.- Miguel rzekł:
- Albo to jakaś ch ole rna sekta albo po prostu im odbiło i karmią ludźmi te ch ole rne bestie. Szczerze mówią wali mnie to. Chcę tylko odzyskać naszych.
- Prawdziwy z ciebie twardziel stary. Bez kitu!- krzyknął z euforią Oscar. Ferro zastanowił się. Po chwili zadumy krzyknął z euforią:
- Mam! Czekaj tutaj! Zaufaj mi!
- Aleee… Co chcesz zrobić?- spytał Oscar patrząc się w Ferro, jak w obrazek.
- Jeśli ktoś tu wejdzie tnij nie patrząc na nic. Tnij!- rzucił i wybiegł pospiesznie ze sklepu.
- Ej! Ej! Potrzebujemy pomocy!- Krzyczał Miguel głosem, najwyższym, jaki mógł wydobyć.
- Louis pilnuje tych dwóch! Ale nie weźmiemy ich do świątyni sami!- odległość z jakiej krzyczał w kierunku wartowników nie pozwalała zidentyfikować jego osoby. Gardło bolało go od falsetu, z jakim darł się w niebogłosy, ale wiedział, że jak to nie wypali, już nic nie będzie się dało zrobić. Musiał lekko ugiąć nogi, żeby sylwetka z daleka wydawała się niska.
- Mike!? To ty!?- spytał jeden z wartowników patrząc na oddalonego o kilkadziesiąt metrów Miguela.
- Tak!- oby się udało. Oby się ku rw a udało.- błagał w duszy Latynos.
- Wy idioci! Mieliście wziąć tylko jednego! Colette urwie wam jaja! Ech… Carl. Chodź ze mną. Thomas, zostań tutaj. Zaraz wrócimy.- rzekł jeden ze strażników. Był chol ernie wysoki, barczysty, dobrze zbudowany. Miguel wiedział, że jeśli plan wypali, Oscar będzie miał problemy.
- Chodźcie za mną!- krzyknął z ledwością w miarę wiarygodnie. Zaczął biec truchtem lekko przygarbiony.
- Ej! Mike! Czekaj! Co ty ku rwa robisz!? Carl, za mną, prędko!- opuścili plac świątynny i biegiem udali się za biegnącym Miguelem.- id ioci w to uwierzyli… Połknęli haczyk!- rzekł podniecony Ferro pod nosem. Miguel był coraz bliżej sklepu.
- Oscar, to ja! Nie zrób mi krzywdy!- rzekł wyraźnie, ale nie głośno.
- Ok! Co zrobiłeś?- Miguel wpadł do sklepu, niczym tajfun. Oparł się o ścianę.
- Idą tu! Bądź gotów.
- Kto tu idzie?
- Zamknij mordę i skup się! Mamy jedną szansę. Wziąłeś dwururkę?
- O ku rwa…
- Nie wierzę! Ale jesteśmy głupi! Ku rwa!- krzyknął Miguel i walnął w biurko.
- Ej, Mike! Gdzie jesteście!?- głos herszta był coraz bliżej. Miguel wysilił się na ostatni okrzyk „majkowym” głosem:
- Tutaj! Prędko! Jeden się uwolnił! Nie utrzymam gooo!- ryknął i zaczął kasłać. Dwóch napastników wpadło do sklepu tak szybko, że Oscar i Miguel nie zdążyli się zorientować. Stanęli na środku pomieszczenia, jak wryci. Wyglądało to komicznie. Przez kilka sekund nieznajomi patrzyli to na Oscara i Miguela, którzy też szybkością się nie popisali.
- O ku rwa…- rzekł mężczyzna wyprowadzony przez Miguela w pole widząc nadbiegającego Latynosa. Nie zdążył sięgnąć po pistolet powalony przez niego szybkim, zgrabnym ruchem. Oscar zajął się Carlem. Powalił go na posadzkę próbując wbić mu w gardło nóż. Kątem oka widział tylko, jak Miguel siłuje się z wielkoludem mając ogromne problemy. Carl tymczasem zaparł dłonie na przegubach Oscara i z całej siły kolanem uderzył w jego krocze.
- Aaaaa!- zawył z bólu punk i wypuścił ostrze z dłoni. Miguel tymczasem otrzymał potężne uderzenie głową w nos…
nooo, jak się komuś tak podoba, to aż mam motywację no następnych epizodów hehehe
Pewien użytkownik napisał mi kiedyś, żebym dawał skrótowe zapowiedzi następnych epizodów. Jako że mam rozpisaną koncepcję na kolejne rozdziały i zacząłem pracę nad dalszymi rozdziałami, rozpoczynam więc profesjonalne podejście do tematu, hehe:
Rozdział 15- 7 grudnia, godziny wieczorne- !!!ZAPOWIEDŹ!!!:
- Miguel i Oscar upewniają się, że część ich grupy znajduje się w kościele;
- Bractwo zamierza złożyć kilka osób w ofierze diabłu. Twierdzi, że plaga jest dziełem sił ciemności i tylko tak ich enklawa może czuć się bezpieczna;
- Miguel i Oscar postanawiają odbić zakładników, zaczyna się jatka;
- Pojawia się dalsza część komunikatu radiowego: Bohaterowie dowiadują się o istnieniu bazy na skutych lodem obszarach Arktyki, gdzie naukowcy znaleźli ożywione zwłoki mające kilka tysięcy lat w lodowej bryle;
- Okazuje się, że ktoś śledzi grupę Miguela.
Mam nadzieję, że kolejny rozdział zainteresuje i skupi większą grupę czytelników hehe. Mam ciekawą koncepcję opowiadania- zaufajcie, nie będzie przesadzona. Kolejny epizod już jutro! Czytajcie, komentujcie, piąteczka miszcze!
chociaz nie, w sumie zapowiedzi sa glupie bo zdradzaja czesc fabuly i juz wiecie, ze oscar i mguel przezyja hehe, wole jednak calkowite zaskoczenie , hehe
zapowiedzi to spoko pomysł, ale pisz je właśnie tak, by nie wiadomo było, kto jest bezpieczny, a kogo już pożegnamy :)
Tak to ja napisałem żebyś dawał zapowiedzi, i na razie wygląda to bardzo dobrze i zachęcająco.
Trochę za dużo się dowiedzieliśmy na twoim miejscu unikał bym zapowiedzi bo może ci nagle coś nowego wpaść do głowy problem się z tego robi. Masz racje całkowite zaskoczenie lepsze
Ostatni rozdział przeczytałem dopiero teraz ze względu na braki w dostawach prądu jakoś mi to umknęło. W sumie to nie wiem co napisać jest tak doskonale jak zawsze
No właśnie też tak mi się wydaje. Chłopaki popierają zapowiedzi, jednak ja myślę, że nie jest to do końca trafny pomysł. Nie czuję się pisarzem- jestem zwykłym, 23-letnim koleżką, który nie poczuwa się póki co do roli pisarza, lecz raczej "opowiadacza:, więc nie będę stosował taki zagrywek tylko pisał rozdział za rozdziałem okryty nutką tajemnicy, hehe :)
Rozdział piętnasty: Roanoke, cz.1
*
24 grudnia 2012 r., godzina 16.43.,
Amerykańska baza geologiczna „Roanoke” na Antarktydzie,
Pół roku przed wybuchem pandemii
Doktor Earl Serrano nie do końca wierzył w autentyczność znaleziska , którego amerykańsko-szwedzka grupa dokonała cztery dni przed wigilią Bożego Narodzenia, tj. 20 grudnia, 2012 roku. Prace nad wirusem Solanum vanderhaveni prowadzone były na szeroką skalę od dawien dawna, choć w mniemaniu Earla Serrano światowe gremium zacnych i utytułowanych przedstawicieli nauki zaledwie dotknęło tego problemu. Kogóż obchodził problem apokalipsy zombie, kiedy na świecie społeczności borykały się z regresem gospodarczym, klęskami żywiołowymi i innymi problemami życia codziennego? Agendy rządowe, o ile ogniska epidemii kiedykolwiek faktycznie istniały, zażegnywały „kryzys” natychmiast podając zupełnie inne przyczyny pewnych nieszczęśliwych wydarzeń. Oczywiście doktor Earl Serrano, wybitny geolog, wirusolog, paleontolog i cholera wie co jeszcze, wiedział. Wiedział, że wirus zombizmu faktycznie istnieje; nie tylko na filmach pana Romero, nie tylko w komiksach i przeróżnych powieściach grozy. Solanum vanderhaveni był faktem. A raczej jego istnienie, choć wiele materiałów, dokumentów zostało zniszczonych bądź zatuszowanych. Serrano zdawał sobie sprawę, że na ów wirus lekarstwa ani szczepień ochronnych po prostu nie ma. Wiedział, że człowiek biologicznie umiera. Wiedział, że jego ciało w ciągu zaledwie trzydziestu sekund od śmierci zaczyna gnić. Wiedział, że w ciągu kilku minut od śmierci to gnijące ciało wstaje i zaczyna zabijać. Wiedział też w końcu, że dziwne znalezisko, którego on i jego ekipa dokonała kilka dni temu, mogło mieć przełomowe znaczenie, jeśli chodzi o badania nad śmiertelnie groźnym wirusem. Doktor Serrano siedział teraz w swoim gabinecie i zadawał sobie pytania, na które odpowiedzi były tak samo absurdalne co fakt, że ciało ludzkie może powstać z martwych. Tylko, że niestety to było prawdą.
- Doktorze?
Wyrwany z letargu popatrzył niepewnie po pokoju, jak gdyby nie wiedział, gdzie jest.
- Cały zespół czeka na pana. Przyrządziliśmy kolację, żeby dać nam chociaż namiastkę wigilii.
Młoda kobieta, w ciepłym kombinezonie z puchatym kapturem życzliwie wyglądała zza drzwi gabinetu Earla Serrano. Ponad pięćdziesięcioletni naukowiec przetarł oczy i rzekł ze słabym uśmiechem:
- Przyjdę za kwadrans Wendy. Obiecuję. Zresztą… Zacznijcie już. Beze mnie. Mam jeszcze coś do zrobienia.
- Ale…
- Żadne ale pani doktor. Za chwileczkę przyjdę. Proszę uszanować moją prywatność.
- Chodzi o…
- Proszę.- rzekł z naciskiem naukowiec, po czym spuścił głowę udając, że intensywnie nad czymś myśli. W zasadzie nie udawał. Faktycznie się zastanawiał.
- Niech pan na siebie uważa, doktorze.
Kobieta posępnie spuściła wzrok i delikatnie zamykając za sobą drzwi zostawiła go samego. Serrano popatrzył na raport sprzed czterech dni. Stukał palcami o biurko wpatrując się tępo w ścianę naprzeciw. Za grubymi murami kompleksu szalała potężna burza śnieżna. Wiatr wdzierał się w każdą szczelinę potępieńczym wyciem. Brzmiał jak zawodzenie umarłych. Po kilku chwilach zastanowienia Serrano wyjął z szuflady pistolet, obszerny plik dokumentów, wstał, włożył broń za pasek i pospiesznie opuścił gabinet.
**
Było kilka minut po godzinie 17. Kompleks naukowo- badawczy U.S. Roanoke tonął w mlecznej kopule śnieżnej. Zamarznięte płatki pokrywały dachy budynków, niczym lukier na upiornie nieregularnym torcie. Doktor Serrano nałożył gogle, zasłonił twarz przed siekącym wiatrem i pochylając lekko głowę zamknął za sobą drzwi. Niebo było czarne, usiane gęstymi, śnieżnymi chmurami. Temperatura sięgała blisko minus trzydziestu stopni Celsjusza; było to normalne na tym kontynencie, w zasadzie o każdej porze roku. Mężczyzna zrobił kilka kroków i spojrzał za siebie. Widoczność była bardzo niska. Ślady, które zaznaczyły się na puchu kilka sekund wcześniej pokrywał coraz to świeższy śnieg. Serrano westchnął, odwrócił się i począł iść w kierunku jednego z metalowych hangarów oddalonego od części mieszkalnej o kilkadziesiąt metrów. Burza była uciążliwa. Każdy krok doktor stawiał niezwykle ciężko i mozolnie. Po kilku minutach intensywnego marszu dotarł przed bramę metalowego budynku. Z niemałymi problemami wstukał na pulpicie kod dostępu, po czym żelazne wrota otworzyły się z niemiłym dla ucha zgrzytem. Serrano zapalił światło i wyprostował się. W środku hangaru stało siedem skuterów śnieżnych; wszystkie lśniące, jak gdyby kupione wczoraj. Mężczyzna wybrał pierwszy lepszy i uruchomił go. Zanim ruszył przed siebie szepnął- co ja ku rwa mać robię- po czym przystąpił do zamierzonej uprzednio czynności.
Gdy dojechał na miejsce dochodziła 18. Burza śnieżna osłabła nieco, dzięki czemu Serrano mógł z większą dozą swobody pokonywać zaspy. Po kilku chwilach dotarł do potężnego wyłomu w lodzie. Podniósł czarną płachtę zasłaniającą przejście. Dziura miała kilka metrów średnicy i ciągnęła się przez dobrych kilkadziesiąt w głąb ziemi pod kątem około 45 stopni. Naukowiec przypiął się do specjalnej liny zamontowanej u wylotu i z niezwykłą gracją spuścił się w trzewia lodowca. Po kilkunastu sekundach niezbyt brawurowej jazdy zatrzasnął blokadę sprzączki i poczuł pod stopami równy teren. Ogromna jaskinia przywitała go mrokiem i ciszą. Serrano dobrze wiedział, co znajduje się na jej końcu, to też podszedł do niewielkiego generatora, dobrze widocznego, pomimo panującej wszędzie ciemności. Lampy halogenowe rozświetliły lodowy korytarz mlecznym światłem. Cały zespół naukowców i techników pracował intensywnie przez trzy dni, żeby zamontować tu cały potrzebny sprzęt. Na swoje odkrycie trafili przypadkiem. Ekipa miała pobrać próbki lodowca, który zawierał w sobie dziwne fosforyzujące punkciki. Okazało się, że pod jego wierzchnią pokrywą znajduje się dziura o średnicy około pięćdziesięciu centymetrów. Po zbadaniu jej długości Serrano zlecił poszerzenie jej specjalnymi świdrami umożliwiając dostęp do komory, z którą ów tunel łączył świat na powierzchni. Po zbadaniu groty doszło do niezwykłego odkrycia. Na końcu korytarza znajdowało się pomieszczenie, coś na kształt komory grobowej, idealnie owalnej, ze sklepieniem kopułowym przypominającym mykeński tolos. Pod cienką warstwą lodu spoczywało ponad dwadzieścia ludzkich ciał, ubranych w skórzane kombinezony. Zmarli mieli związane z tyłu dłonie i zakneblowane tkaniną usta. Kiedy naukowcy przebili się przez wierzchnią warstwę lodu natychmiast zaobserwowali, że chociaż ludzie ci byli zamarznięci, niektórzy z nich przewracali gałkami ocznymi, z pozoru spokojnie, ale niezwykle pusto, wręcz potępieńczo. Serrano, wirusolog i bakteriolog, specjalista od chorób zakaźnych natychmiast przypomniał sobie opowieści o
pladze, którą powodował owiany złą sławą wirus solanum vanderhaveni. Zakazał jakiegokolwiek kontaktu z placówkami naukowymi w Stanach Zjednoczonych. Jako administrator U.S. Roanoke miał pełen wpływ na swój personel; jego decyzje były wiążące i nieodwołalne i, pomimo tego, że komuś mogło coś się nie spodobać, ów delikwent musiał trzymać „gębę na kłódkę”; albowiem doktor Earl Serrano, na co dzień miły i uczynny kolega, potrafił zajść za skórę, jeśli było trzeba, a przede wszystkim- miał liczne znajomości. To, co powiedział Serrano było święte. Jeśli tak na razie postanowił, trzeba było się do tego dostosować. Korytarz, którym naukowiec wolno podążał był idealnie prosty, ze ścianami równymi i lśniącymi od kryształków lodu. Na tych lodowych filarach wyryte były przeróżne sceny. Ciągnęły się przez cały tunel, zarówno po prawej, jak i lewej stronie. Jedne przedstawiały prehistoryczne zwierzęta; olbrzymi tygrysy, bizony, czasami także antylopy czy przedziwne ptaki. Kilka zaś było niesamowicie dziwnych; te ukazywały grupę ludzi otaczającą kołem postać. Postać ta klęczała. Na kilku innych scenach historyjki ludzie też klęczeli. Do postaci podchodziła największa spośród grupy postać i uderzała w głowę tą stojącą na środku. Faktycznie, przypomniał sobie Serrano. Niektóre „egzemplarze” miały potłuczone czaszki. Inne, mniej liczne, były całe. Właśnie te groźnie łypały oczami na przybyszów. Po kilku minutach obserwacji doktor spostrzegł, że znajduje się na końcu korytarza. Spojrzał pod nogi. Ujrzał ten sam olbrzymi rów, obtłuczony dokładnie z lodu, na który kilka dni temu natknął się wraz z ekipą. Postaci leżały tak, jak je zostawili.
Ile mogą mieć lat? Tysiąc? Pięć? Dziesięć? A może pięćdziesiąt?
Zamyślił się. Nagle wychwycił okiem jakiś ruch za sobą. Pospiesznie wyjął pistolet i obrócił się.
- Kto tu jest?
Nic.
- DO KU RWY NĘDZY ODEZWIJ SIĘ!!!
Ryknął tak, że sam przestraszył się swojego głosu. Usłyszał kroki. Tuż za sobą. Zamknął oczy i przełknął ślinę.
- Nie powinien pan sam tu przychodzić doktorze.
Odwrócił głowę i ujrzał kilka metrów przed sobą młodą, około trzydziestoletnią dziewczynę, z włosami czarnymi, jak smoła, bladą, ale ładną twarzą i dziarsko zadartym noskiem. Jej zielone oczy piłowały wnętrze doktora tak, że ten lekko się wzdrygnął.
- Wendy. Na litość boską. Mówiłem, że za chwilę wrócę.
- Jest po 18. Wiedziałam, że pan tu przyjedzie, doktorze. Postanowiłam więc pana uprzedzić.
Serrano pokręcił głową i schował pistolet. Wendy obróciła się i stanęła u krawędzi grobu.
- Myśli pan, że… oni żyją?
Doktor zamrugał i spojrzał na zakneblowanego mężczyznę z obfitym zarostem patrzącego na nich wygłodniałym spojrzeniem.
- Nie wiem, doktor Green. Naprawdę nie wiem…
- Słyszałam o nich- szepnęła.- Słyszałam, że czasami ludzie są zabijani, umierają… A potem wstają i zabijają.
Serrano znów przełknął ślinę. Westchnął.
- Nigdy nie widziałem tego na własne oczy. Reanimacji, żądzy krwi. Myślałem, że to bajki. Dopóki sam nie zacząłem się tym interesować. Dopóki nie zacząłem pracować tu, gdzie pracuję. Dopóki nie ujrzałem dowodów.
Zamilkł na chwilę patrząc na dziewczynę. Młoda pani doktor stała na granicy lodowej posadzki i tym samym, pełnym pustki wzrokiem patrzyła na zamarznięte zwłoki kilkudziesięciu ludzi.
- Słyszał pan o kolonii Roanoke?- spytała, jak gdyby odpowiedź na to pytanie była oczywista.
- Oczywiście- skontrował błyskawicznie Serrano- chociaż nie sądzę, żeby to była prawda.
- A czy to, co tutaj widzimy jest prawdą?
Spojrzała na niego tymi przenikliwymi, zielonymi oczami. Ma rację. Cholera jasna, ma rację- pomyślał.
- Już sam nie wiem, co nią jest, a co nie.
Znów cisza. Po chwili Serrano podjął dyskusję.
- Nie poinformujemy rządu. Jeszcze nie. Muszę…- Załamał głos.- Muszę coś sprawdzić. Przekonać się…
- Nie igra się ze śmiercią. Wie pan o tym, prawda?
Wiedział aż za dobrze. Wyprostował się i rzekł:
- Wiem. Ale to niczego nie zmienia. Nie teraz. Jeśli… Jeśli to prawda. To mamy szansę na rozwikłanie największej zagadki ludzkości. Wendy… Pomożesz mi?- spytał niepewnie.
- Po to tu przyszłam.- odparła beznamiętnie, po czym wzięła się do pracy. Wiedziała, co chce zrobić Serrano. On też wiedział, że ona wie.
Mam złe przeczucia- przeszło jej przez myśl.
Mam cholernie złe przeczucia- pomyślał Serrano.
- To do roboty. Cholernie zgłodniałem. Musimy zdążyć na kolację- powiedział i zaczął robić to, po co tu przyszedł.