Zaznaczam, iż jest to wersja beta mojego opowiadania. Pierwszy rozdział wrzucam na próbę. Jeśli komuś się spodoba i będą propsy, kolejne kontynuuję w odpowiednim wątku. Chcę po prostu zobaczyć czy się przyjęło. Jeśli się nie spodoba, rozszarpcie mnie żywcem, niczym żywe trupy. Miłego czytania szwędacze.
Rozdział pierwszy: Ostatni dzień Ziemi cz. 1
*
Gdy to wszystko się zaczęło byłem zwyczajnym nauczycielem wychowania fizycznego w jednym z liceów, w Sacramento. Kochałem swoją pracę, uwielbiałem ją, ponieważ, nie wiedząc czemu, moje relacje z młodzieżą zawsze układały się niezwykle pozytywnie. Byłem szanowanym pedagogiem w Sacred Heart School, będąc nieskromnym, budowałem swoją opinię przez kilka lat, dopóki dyrektor nie docenił moich starań związanych z realizacją pasji i celów. Prowadziłem żeńską drużynę koszykówki, która po kilku latach zdobyła mistrzostwo stanu. O tak! Nie wierzyłem w to wszystko. Ze względu na moje sukcesy dostałem propozycję kontraktu na wschodnim wybrzeżu, mniejsza o miasto i drużynę, teraz to zupełnie się nie liczy. To byłby najszczęśliwszy dzień w moim życiu. Byłby, ponieważ okazał się przedsionkiem piekła, w którym później przyszło mi żyć. Pieprzony 14 maja… Tego dnia straciłem wszystko.
**
Miguel Ferro był trzydziestoletnim mężczyzną, atletycznej budowy latynosem. Posiadał 190 cm wzrostu i krótko przystrzyżone, czarne włosy. Posiadał typowo latynoamerykański zarost. Wąsy przechodzące w idealny prostokąt, kończące się tuż na linii brody i niewielka bródka nadawały mu naprawdę południowy wygląd. Kochał swoją pracę, której w stu procentach był oddany. Jako kawaler miał zdecydowanie dużo więcej czasu niż inni w jego wieku, którzy założyli rodziny musząc, siłą rzeczy, dzielić życie rodzinne i zawodowe. Miguel taki nie był. Powiedział sobie kiedyś, że rodzinę założy dopiero wtedy, gdy osiągnie pewien pułap życiowy, pozwalający w przyszłości nadać dobry status materialny jego osobie, a co za tym idzie, najważniejszym dla niego ludziom.
- Sandy! Nie staraj się jej minąć! To strata czasu! Podaj tą piłkę do Sylvii! Podaj! O taaak! To było świetnie! Brawo dziewczyny! Dwa punkty dla was! Pamiętajcie, że każdy punkt jest na wagę złota!- Dziewczyna nazwana przez Miguela Sandy, była niezwykle śliczna i pociągająca. Wysoka, smukła sylwetka oraz długie, jasne włosy splecione w złocisty warkocz nadawały jej niesamowity wygląd. Miguel starał się omijać szerokim łukiem wszystkie swoje podopieczne. Był przystojny, co wśród zawodniczek oprócz respektu, budziło także chęć zawiązania bardziej osobistych relacji z młodym trenerem. Jak każdy mężczyzna starał oszukać swoje dumne ego, zapominając, że to kobieta jest łowcą, że to kobieta określa cel, do którego potem obiera drogę. Sandy zauroczyła młodego trenera koszykówki. Na początku było niewinnie. Kilka spacerów, czasami jakiś lunch, rozmowy telefoniczne. Wszystko wydawać by się mogło zwyczajne, gdyby nie fakt, że pewnego pięknego popołudnia, po skończonym treningu, Miguel kochał się z nią w swoim gabinecie. Był to ich pierwszy i nie ostatni wspólny seks. Ferro nie mógł sobie tego później wybaczyć. Zero spoufalania się z kimkolwiek- to była jego zasada numer jeden, nie wiedząc czemu, złamana. On jednak dobrze wiedział, czemu. Nie mógł się powstrzymać, okazał słabość. Sandy, śliczna nastolatka, owinęła go sobie wokół palca. Miała tak piękne oczy, tak piękne ciało…
- Trenerze?- Miguel wyrwał się letargu, stojąc jak słup soli na parkiecie Sali gimnastycznej.- Trenerze? Czy wszystko w porządku?- Stała naprzeciw niego Sandy. Wpatrywała mu się w oczy, piłując go błękitnym spojrzeniem. Ferro zamrugał, po czym słabo uśmiechnął się i rzekł:
- Tak Sandy, wszystko ok. Wracaj do gry.- Nastolatka puściła mu oko, po czym podniosła piłkę wypinając się niezwykle wymownie i prowokująco. Ferro przełknął ślinę i włożył do ust gwizdek:
- Ostatnia kwarta dziewczyny! No, jazda! Pamiętajcie, że na parkiecie dajemy z siebie wszystko!- w tym momencie do Sali gimnastycznej wszedł podenerwowany dyrektor placówki. Był to czarnoskóry, około pięćdziesięcioletni mężczyzna. Podszedł szybkim krokiem do Miguela i szepnął mu na ucho:
- Do sali konferencyjnej, prędko.- Zdziwiony Ferro skinął i już miał pytać o co chodzi, kiedy nagle dyrektor odwrócił się na pięcie, wyjął z kieszeni telefon, przyłożył go do ucha i zniknął za drzwiami sali gimnastycznej. Mężczyzna spojrzał na dziewczyny. Rzekł:
- Hannah, będziesz sędzią. Skończcie dziewczyny ostatnią kwartę, zapiszcie wynik i idźcie się przebrać. Ja przyjdę nieco później, to przeanalizujemy trening. Teraz muszę załatwić ważną sprawę.- Miguel wyszedł z sali gimnastycznej i skierował się tuż do gabinetu dyrektora. Szkoła była niemalże pusta z racji popołudniowych godzin. Większość uczniów skończyła już zajęcia, a i nauczycieli było w placówce niewielu. Ferro minął sprzątaczkę i dozorcę i stanąwszy naprzeciw drzwi do gabinetu dyrektora taktownie zapukał:
- Proszę!- dało się słyszeć z gabinetu. Miguel odchrząknął, po czym chwycił za klamkę i wszedł do pomieszczenia. Za biurkiem siedział barczysty Benjamin Stevens. Pedagog z kilkunastoletnim doświadczeniem, opanowany, ale i surowy, zdecydowany w swoich decyzjach, co pozwoliło objąć mu posadę szefa placówki:
- Usiądź Miguel.- rzekł Ben, po czym wstał i skierował się do barku znajdującego się na prawo od jego biurka:
- Szkockiej, chłopcze?- spytał i otworzył niewielkie drzwiczki.- Miguel odparł:
- Dziękuję panie dyrektorze. Za chwilę jadę do domu, a muszę prowadzić, także…
- Rozumiem.- przerwał stanowczo Stevens, po czym odparł:
- Ja pozwolę sobie na małą lampkę, jeśli nie masz nic przeciwko.- Oczywiście, proszę się nie krępować.- odparł Ferro patrząc z zainteresowaniem na sylwetkę dyrektora. Mężczyzna wyjął szklaneczkę zza oszklonej półki i nalał do niej niewielką ilość ekskluzywnego alkoholu. Odstawił butelkę na miejsce, usiadł, upił jeden spory łyk po czym odparł:
- Wezwałem cię tu nie bez powodu Miguel. Chodzi o opinię, którą miałem ci wydać.- Ferro wyraźnie się zaniepokoił:
- Coś nie tak?- Dyrektor uśmiechnął się ukazując szereg śnieżnobiałych zębów:
- Nie, nie. Skądże. Wszystko w jak najlepszym porządku kolego. Chodzi mi o jedną rzecz…
- Panie dyrektorze, ja przemyślałem sobie wszystko. Jestem zdecydowany, co do kontraktu. W końcu ktoś docenił moje trudy i dostrzegł we mnie potencjalnego kandydata na poprowadzenie drużyny do młodzieżowego mistrzostwa kraju.- Stevens z zaciekawieniem popatrzył na twarz swojego podopiecznego tak, że ten musiał uciec wzrokiem:
- Sugerujesz, że my tutaj nie doceniamy twojego kunsztu i talentu? Do jasnej cholery, Ferro! Od zera stworzyłeś żeńską drużynę, wykreowałeś dziewczyny do tego stopnia, że zdobyły mistrzostwo Kalifornii. Ja doskonale rozumiem twoje cele, ale ku*rwa! Jesteś jednym z najlepszych, masz ogromny talent trenerski. Uwierz, że nie chciałbym, byś póki co odchodził. To dopiero wierzchołek góry lodowej. Ja nie kwestionuję twojej decyzji, broń Boże. Chciałbym tylko, żebyś przemyślał to jeszcze i został w naszej szkole, tak długo, aż wszystko nie osiągnie dobrego pułapu, żeby ktoś mógł przejąć po tobie pałeczkę i utrzymać solidny poziom w dalszych latach.- Miguel spuścił głowę i westchnął. Rzekł:
- Panie dyrektorze, doceniam to wszystko, co dla mnie zrobiliście, ale niech mnie pan zrozumie. To moja życiowa szansa! Za parę lat może jej już nie być. Byłem niezwykle zdziwiony propozycją tego kontraktu, ale i mile zaskoczony. Jestem młodym pedagogiem i wyczuwam na wschodzie moją życiową szansę, z całym szacunkiem dla pańskich kompetencji. Nie twierdzę, że poziom tutejszej koszykówki, że poziom tutejszej placówki jest zły. Ba, śmiem twierdzić, że stał się naprawdę solidny i przez lata wyrobił renomę. Ja jednak…
- Wiem, wiem. Rozumiem cię chłopcze. Miałem jednak nadzieję, że nie opuścisz nas po tym roku szkolnym. Łudziłem się, że zostaniesz jeszcze na sezon, dwa.- Dyrektor słabo uśmiechnął się i przechylił jednym haustem szklaneczkę szkockiej. Skrzywił się i odparł:
- Jak najbardziej cieszę się z twoich sukcesów, ponieważ jest to także nasz sukces, jako solidarnego grona pedagogicznego i młodzieży reprezentującej naszą szkołę. Nie ukrywam, że żal mi cię puszczać do Nowego Jorku. Będzie nam cię brakowało Miguel. Niemniej jednak, życzę powodzenia, z pewnością Ameryka o tobie usłyszy.- uśmiechnął się szeroko i sięgnął do szuflady. Wyjął z niej aktówkę, w której znajdował się pewien dokument:
- Oto twoja opinia. Oczywiście jak najbardziej pozytywna.- Sięgnął po pieczątkę, po czym odbił ją na kartce, w lewym dolnym rogu opinii. Podpisał, podał Miguelowi i rzekł:
- W takim razie, oto twój bilet. Jest mi niezmiernie szkoda, że nie zostaniesz u nas nieco dłużej. Mam jednak nadzieję, że będziesz nas miło wspominał, tak jak my ciebie.- Ferro wziął opinię, schował ją do teczki i rzekł z uśmiechem:
- Panie dyrektorze, jeszcze nie wyjeżdżam. To jeszcze ponad miesiąc. Niemniej jednak dziękuję za dobre słowo i opinię. To moja życiowa szansa.
- Wiem, wiem.- Odparł Stevens.- Za kilka dni organizujemy małe przyjęcia z okazji twojego kontraktu. Będzie to także małe pożegnanie. Mam nadzieję, że jako osoba kluczowa, pojawisz się na nim.- Ferro szczerze się uśmiechnął, po czym odparł:
- Pewnie. Bardzo mi miło, nie sądziłem, że aż tak wzięliście sobie mój wyjazd do serca.- Dyrektor wstał, to samo uczynił Ferro. Czarnoskóry mężczyzna uścisnął dłoń młodego trenera, po czym odparł:
- Nie bądź skromny Miguel. Jesteśmy jedną, wielką rodziną. Nie puścimy cię bez odpowiedniego pożegnania. Tego możesz być pewien. Szczegóły powiem ci jutro, tymczasem uciekaj już do domu, na zasłużony odpoczynek. Długo dzisiaj trenowałeś nasze dziewczęta.
- Oczywiście panie dyrektorze. Dziękuję za wszystko.- Już miał wychodzić, gdy nagle usłyszał za sobą donośny, ponury głos dyrektora:
- Miguel. Jeszcze jedno. Uważaj na tą małą, Sandy. Doskonale wiem, co jest na rzeczy, jednakże z sympatii do ciebie przymykałem na to oko. Nie zrań jej, skoro wyjeżdżasz, a przynajmniej bądź delikatny. Teoretycznie to nie moja sprawa, praktycznie dotyczy relacji jednego z moich najlepszych pedagogów i najlepszej zawodniczki szkolnej drużyny. Wiesz, co mam na myśli.- Młody trener nie odwrócił głowy, nie chciał spotkać tych świdrujących oczu dyrektora. Rzekł:
- Tak, wiem. Na pewno to załatwię, niech się pan nie martwi.
-Mam taką nadzieję. Do wiedzenia Miguel.
- Do zobaczenia.- odparł Ferro i pospiesznie zamknął za sobą drzwi.
Sandy czekała na niego kilka przecznic od miejsca, gdzie znajdowała się szkoła. Słońce chyliło się już ku zachodowi, a powietrze było niesamowicie gorące. Drzewa zaczęły rzucać cienie nadając magiczny wygląd sielankowej części dzielnicy. Kalifornia była jednym z najbardziej magicznych stanów amerykańskich. Ocean po jednej, pustynne rubieże po drugiej stronie nadawały jej wygląd najpiękniejszego klejnotu pośród innych klejnotów Ameryki. Miguel kochał to miejsce, nie do końca chciał wyjeżdżać, ale pewne sprawy zmusiły go do podjęcia takiej, a nie innej decyzji. Ferro wyszedł ze szkoły, założył okulary przeciwsłoneczne, po czym wsiadł do swojego porsche i skierował się do miejsca, gdzie czekała na niego Sandy. Dziewczyna wyglądała bajecznie. Spódniczka mini leżała na niej idealnie, długie nogi potęgowały jej urok, a te jasne, długie włosy rodziły najdziksze, seksualne fantazje w głowie młodego trenera koszykówki. Mężczyzna na jej widok uśmiechnął się, podjechała autem na parking i wysiadłszy z auta rzekł:
- Hej skarbie. Mam nadzieję, że nie czekasz zbyt długo.
- Miguuuel!- krzyknęła uradowana dziewczyna i rzuciła mu się na szyję całując go namiętnie w usta, tak że momentalnie skoczyło mu ciśnienie.- Co będziemy robić? Kochaj się ze mną, proszę. Tu i teraz. Jestem taka napalona.- złapała go za krocze całując namiętnie po szyi. Ferro z trudem opanował się, chwycił ją za rękę i delikatnie odsunął:
- Sandy, co ty robisz? Nie tu i nie teraz. Wsiądź proszę do samochodu. Pojedziemy na obiad…- Dziewczyna wyraźnie spochmurniała i spuściła głowę.
- A potem do mnie, księżniczko.- rzekł Miguel z szerokim uśmiechem i uchyliwszy okulary puścił jej oko.- Dziewczyna rzuciła mu się na szyję, po czym obydwoje wsiedli do samochodu.- Miguel westchnął, sięgnął do kieszeni i wyjąwszy paczkę czerwonych Marlboro wyjął jednego papierosa. Odpalił, zaciągnął się niezwykle mocno i włączył radio:
- Uwielbiam połączenie dymu papierosowego i perfum. Twoich perfum Miguel.- rzekła Sandy i pocałowała go w policzek.
- Jak spędzimy wieczór?- spytała poprawiając włosy. Miguel rzekł:
- Pojedziemy na mały lunch do The Fire Restaurant, później do galerii handlowej na małe zakupy, a resztę wieczoru i noc spędzimy u mnie. Co ty na to?- spojrzał w jej stronę uśmiechając się szeroko.- Sandy zamrugała i odpowiedziała czarującym uśmiechem. Miguel wiedział, że będzie musiał jej powiedzieć o wyjeździe. Nie czuł nic szczególnego do dziewczyny, choć bardzo ją lubił. Nie kochał, ale lubił. Stała mu się bliska, choć nie na tyle, by mógł poświęcić karierę trenerską dla jej osoby. Postanowił, że porozmawia z nią dzisiaj. Tak. Dzisiaj był dobry dzień. Zjedzą kolację, będą uprawiać seks, będzie miło. Dopiero przed snem z nią porozmawia. Miał tylko nadzieję, że Sandy się z tym pogodzi. Będzie musiała. Ferro czuł się źle z tym wszystkim.- Chyba nie sądziła, że będę z nią na stałe?- spytał się w myślach, ale to mu nie pomogło. Zaciągnął się papierosem po raz kolejny, wyrzucił niedopałek przez okno i zmienił stację. Radio odezwało się świetnym klasykiem.
- Billie Jean is not my lover…- śpiewał w starym kawałku Michael Jackson. Ferro odprężył się, po czym rzekł do Sandy:
- To jak maleńka? Najpierw zakupy czy lunch?- Dziewczyna uśmiechnęła się słabo i rzekła:
- Jak wolisz Miguel, po czym spuściła głowę.- Latynos zauważył to i wyraźnie spochmurniał:
- Eeeej. Co jest mała? Co się stało?- Sandy odparła smutno:
- Czy ty w ogóle mnie lubisz?- Mężczyzna spuścił na chwilkę wzrok, po czym uśmiechnął się i spokojnie odparł:
- Pewnie skarbie. Chodź no tu do mnie.- Przysunął delikatnie jej głowę do swojej, po czym musnął jej wargi. Nie minęło kilka sekund, a para już pochłonęła się w erotycznym pocałunku, który trwał przez dobrych kilkanaście sekund. Byli tak skupieni na sobie, że nie usłyszeli komunikatu radiowego, który przerwał Michaelowi występ:
- Tu Radio 94.7 Sacramento. Mamy godzinę 18.30 i zapraszamy na fakty. Od godzin porannych przez miasto przetoczyła się fala kanibalistycznych ataków. Mamy kilkanaście przypadków pogryzień, w tym jedno śmiertelne. Kapitan policji w Sacramento nie wie, czym jest to spowodowane. Epidemiolodzy podejrzewają, że chodzi o jakiś nowy narkotyk, który wzmaga u ludzi agresję. Stołeczna policja radzi, aby mieszkańcy miasta nie opuszczali domostw po zmroku. Gwarantujemy państwu, to tylko niewielki incydent. Pogryzieni zostaną przebadani w lokalnych szpitalach, a sytuacja jest już opanowana. Dla bezpieczeństwa prosimy jednak…
- Pieprzone radio.- rzekł Miguel nie odrywając wzroku od Sandy i wyłączył odbiornik. Słońce powoli opuszczało nieboskłon. Powiał lekki wiatr znad oceanu.
Szybko zjedli lunch i zrobili zakupy. Było kilka minut po 20. Miguel otworzył drzwi do samochodu i wpuścił Sandy. Włożył siatki z zakupami do bagażnika i sam zasiadł za kierownicą. Ostatnie promienie słońca padały na Sacramento. Za półtorej godziny amerykański zachód miał pogrążyć się w mroku. Miguel wyjął z pulpitu krążek Cypress Hill i włożył go do napędu. Przy dźwiękach Hits from the bong opuścili parking galerii handlowej kierując się do domu Ferro. Młody Latynos mieszkał na przedmieściach, ale miasto nie było olbrzymie. Posiadało około pół miliona mieszkańców, co przy potężnych metropoliach pokroju Nowy Jork, Chicago czy Los Angeles nie nadawało mu monumentalnego wyglądu. Droga z centrum miasta do domu Miguela zajmowała w tych godzinach około 15-20 minut. Mężczyzna wyprostował się i jadąc w ulicy pokrytej ostatnimi promieniami słońca rzekł:
- Grasz coraz lepiej Sandy. Musisz skupić się na technice. Nie możesz nieustannie grać sama. Koszykówka polega na kooperacji… Zwłaszcza koszykówka…
- Wiem skarbie, wiem, ale tak już mam. Może chcę ci troszeczkę zaimponować…- uśmiechnęła się i pocałowała go w policzek. Miguel odwzajemnił uśmiech i odparł:
- Wiem, ale kluczem do sukcesu jest pełna kontrola tego, co na boisku. Skupienie i współpraca w drużynie to podstawa. Tym mi zaimponujesz.- Spojrzał na nią robiąc zeza i krzywiąc przy tym usta. Sandy wybuchła śmiechem i rzekła:
- Uwielbiam, jak tak robisz, haha. Uwielbiam.- W tym momencie minęły ich trzy rozpędzone radiowozy policji Sacramento. Miguel spojrzał w lusterko. Oddalały się z dużą prędkością. Dziewczyna odwróciła głowę i patrzyła, jak samochody znikają w półmroku. Chwilę później przejechał ambulans na sygnale i dwa wozy strażackie:
- Co do ku*rwy nędzy… Co jest?- spytał Miguel marszcząc brwi. Sandy zamrugała, spojrzała przed siebie i rzekła:
- Pewnie znowu jakieś wojny gangów czy coś w tym stylu. Nie przejmuj się Miguel. To nic takiego.
- Mam złe przeczucia skarbie. Cholernie złe przeczucia. Coś wisi w powietrzu.
- Eee tam… To nic takiego. Mało razy widziałeś tu policję? Jeżdżą codziennie, jak opętani… Zachód jest opętany. Ludzie zabijają się każdego dnia, jak gdyby to było normalne. Smutny jest ten świat, coraz bardziej zaczęłam się nad tym zastanawiać, wiesz?- Miguela coś ukłuło. Jak on jej mógł to zrobić. Jakim sposobem? Była inteligentna i wrażliwa. Piękna i delikatna. Nienawidził siebie za to, że pozwolił, by sprawy zaszły tak daleko. Nie chciał jej skrzywdzić. Nie chciał, ale już to zrobił. Ich rozmowa miała być tylko uwieńczeniem tego dzieła zniszczenia. Na pewno rozbije ją psychicznie i uczuciowo… Czuł się, jak świnia…
- Miguel, co jest? Coś z tobą nie tak dzisiaj. Za dużo myślisz. Skup się na mnie, proszę. Spędźmy miły wieczór, dobrze?- spytała go osiemnastoletnia kochanka. Latynos westchnął, złapał ją za dłoń i rzekł:
- Dobrze skarbie. Obiecuję, już wracam do normalności.- Podkręcił radio i pokonując ostatnie przecznice kierował się do domu. Osiedle było niezwykle spokojnie. Słońce na dobre zaczęło znikać za horyzontem. Miguel zaparkował samochód i wysiadłszy z niego otworzył drzwi Sandy. Dał jej kluczyki i rzekł:
- Otwórz proszę drzwi i rozgość się skarbie. Ja uporam się z zakupami.- Sandy podbiegła do drzwi, otworzyła je i uradowana weszła do środka. Miguel wyjął z paczki papierosa, odpalił go i oparłszy się o samochód spojrzał w niebo. Mrok coraz szybciej spowijał osiedle. Powiał lekki wiaterek, który wywołał gęsią skórkę na ciele młodego Latynosa. Ferro cały czas myślał o tym, jak powiedzieć Sandy o kontrakcie, o tym, jak będą musieli się rozstać… Przynajmniej na pewien czas, chociaż sam nie wierzył w to, że kiedyś znów się zobaczą. Będzie myślał o tym za chwilę. Po kolacji. Już miał wchodzić do domu, gdy jego uwagę przykuła sylwetka mężczyzny znajdująca się kilkadziesiąt metrów dalej, z wolna przesuwająca się w stronę zaciekawionego Miguela:
- Siemasz Josh! Co słychać?- krzyknął młody trener machając mężczyźnie, którego nazwał Joshem. Ten jednak nic nie odparł, tylko z wolna, niezwykle ślamazarnie zaczął przesuwać się w kierunku Miguela.- Ech, pewnie pijany, jak zwykle…- rzekł pod nosem.- Ten alkohol kiedyś cię wykończy brachu! Idź lepiej spać, zamiast uderzać po kolejną tequilę! Stary, ledwo chodzisz!- Josh nie odparł nic po raz kolejny, przesuwając się konsekwentnie dalej.- Miguel wyrzucił niedopałek, machnął ręką i zamknąwszy kluczykiem samochód, wszedł do swojego domu.
-Mmmm… Kochanie, kolacja była wyborna. Jesteś świetnym kucharzem, wiesz? A seks z tobą… mogłabym się kochać godzinami mój Latynosku- rzekła Sandy gładząc Miguela po klatce piersiowej. Leżeli na łóżku, tuż po kolacji i… stosunku. Miguel palił papierosa i z milczeniem wpatrywał się w sufit pokoju. Sandy nakryła się kołdrą i zaczęła z wolna przesuwać swoją głowę w stronę penisa partnera. Miguel jednak skrzywił się i rzekł:
- Nie teraz skarbie. Musimy porozmawiać.- Sandy momentalnie wstała. Drżącym głosem spytała:
- Ttaak? Co się dzieje? Tylko mi nie mów, że mnie zostawiasz! Nie chcę kur*wa tego słuchać!!!- Miguel podniósł się. Najgorsze było przed nim. Wiedział, że albo teraz albo nigdy:
- Sandy odsunęła się od niego. Miała łzy w oczach. Była bystra. Wiedziała co się święci.
- Posłuchaj skarbie. Dostałem propozycję kontraktu w Nowym Jorku. To moja życiowa szansa.
- Nie, nie, nie, nieeee…- łkała dziewczyna. Zrobiło mu się jej żal. Spuścił głowę i kontynuował:
- Za miesiąc wyjeżdżam. Nie wiedział, jak ci to powiedzieć. Posłuchaj mnie. Został ci jeszcze rok liceum. Później zaczynasz studia. Zaczekam tam na ciebie. Będziesz mogła uczyć się i rozwijać karierę sportową na wschodzie. Daj mi tylko czas, muszę się tam zadomowić i rozeznać w sytuacji…- Poczuł uderzenie jej dłoń na policzku. Nie odwrócił wzroku. Należało mu się:
- Ty cholerny sk*urwie lu! Zaplanowałeś to! Dobrze wiedziałeś, jak to się skończy. Pół roku temu, jak mnie rżnąłeś! Już wtedy to wiedziałeś! Ty cholerny draniu! Ty draniu!- przytulił ją. Uległa:
- Posłuchaj Sandy. Lubię cię. Naprawdę cię lubię, ale… Daj nam czas. To nie jest takie proste.- Dziewczyna momentalnie odskoczyła. Pospiesznie wstała z łóżka. Była piękna. Piękna, ale i przygnębiona. Pod wpływem histerii wypowiedziała ostre słowa:
- Nienawidzę cię, wiesz? Nienawidzę… Leć sobie do tego pieprzonego Nowego Jorku. Leć i zapomnij o mnie. Zmarnowałeś mi życie, wiesz? Zmarnowałeś mi ku*rwa życie!- Pospiesznie się ubrała i skierowała do wyjścia. Miguel leżał na łóżku nagi, z otwartymi ustami, nie mogąc nic zrobić.- przepraszam.- rzekł w myślach.
- Skarbie, zaczekaj!- odparł i podniósł się zacząwszy ubierać. Dziewczyna otworzyła drzwi i już miała wychodzić, gdy nagle spostrzegła przed sobą sylwetkę mężczyzny. Płacząc spytała go z żałością w głosie:
- Kim pan jest? Proszę mnie przepuścić!- Odpowiedź padła szybciej, niż się spodziewała. Mężczyzna wpatrując się w nią rybimi oczami złapał dziewczynę za ramiona i zatopił zęby w jej szyi. Sandy piskliwie krzyknęła. Nieznajomy wyrwał kawałek mięsa i ścięgien z jej szyi i zaczął żuć. Krew trysnęła na wszystkie strony szkarłatnie barwiąc dywan w domu Miguela. Latynos krzyknął:
- Joooosh! Co ty ku*rwa wyprawiasz! Jooosh!- podbiegł do nich, ale było już za późno. Sandy leżała na ziemi, w konwulsjach. Jej poszarpana aorta uwalniała ostatnie litry krwi, a dziewczyna bladła z sekundy na sekundę. Spojrzała jeszcze słabym wzrokiem na Miguela i z otwartymi ustami zastygła w grymasie bólu.
- Sandy!!! Nieeee!!!! Coś ty jej zrobił poje*bańcu! Josh przełknął kęs świeżego mięsa i spojrzał na Ferro. Z wolna zaczął przesuwać się w jego stronę z wyciągniętą prawą dłonią. Wyglądał strasznie, niczym neptek. Rybie, bezbarwne oczy tępo patrzyły na twarz Miguela. Ten dopiero teraz spostrzegł, że jego sąsiad nie był pijany. Z brzucha zwisał pas jelit. Połowa jego wargi była jakby wyrwana z twarzy. Josh od szyi po pas pokryty był krwią, zapewne swoją i Sandy. Miguel rzucił:
- O ku*rwa! Stój tam! Stój tam do cholery, nie ruszaj się! O Boże… Sandy! Zabiję cię śmieciu, słyszysz!? Zabiję!- Miguel wyjął z kieszeni scyzoryk, otworzył go i pod wpływem amoku z krzykiem rzucił się w stronę Josha. Wbił mu ostrze w lewe oko, po czym szarpnął i wyciągnął. Mężczyzna zatoczył się po pokoju i runął na ciało Sandy. Miguel dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, co zrobił. Upuścił nóż i panicznie przykrył wargi dłońmi:
- Ku*rwa mać! Co ja zrobiłem! Zabiłem człowieka! Zabiłem go! O Boże! Co ja zrobiłem…- Osunął się na ścianie i zaczął płakać. Musiał się uspokoić i zrobił to. Po chwili wstał i niepewnym krokiem podszedł do Sandy. Zdjął z niej ciało Josha i objął dłońmi jej twarz Był cały we krwi:
- Kocham cię mała. Kocham cię… Dopiero teraz to zrozumiałem… To wszystko przeze mnie… Pocałował ją w czoło i przytulił zwłoki. Po chwili coś zwróciło jego uwagę. Krzyki na ulicy... Podniósł się, sięgnął po scyzoryk, który upuścił i wybiegł na ganek. Potężny wybuch wyrzucił słup dymu kilkadziesiąt metrów dalej. Spojrzał w górę. Policyjny śmigłowiec patrolował osiedle i oświetlał pogrążone w mroku i chaosie ulice. Kilkanaście osób wyszło przed domy. Jakaś kobieta leżała na ziemi… Krzyczała w niebogłosy, podczas gdy dwóch mężczyzn pożerało ją żywcem:
- Co tu się do ku*rwy nędzy dzieje?- spytał sam siebie Miguel. Nagle usłyszał za sobą dźwięk. Odwrócił głowę i nie wierzył własnym oczom:
- Sandy…?
Wczoraj wieczorem zasiadłam, zaczytałam się i dziś skończyłam. Słowem REWELACJA! Jest kilka niedoróbek, ale przecież jak sam mówisz, jesteś amatorem.. dlatego wielki szacunek . Mam tylko jedno pytanie, czemu boisz się słowa "głowa" ? Wszyscy jak jeden mąż uderzają się ciągle , upadają na, oraz tłuką po ścianach POTYLICĄ :)
Rozdział siedemnasty: Miasto, cz.4: Rzeź
*
Nazywał się Purnell. Tylko tyle zdążył im powiedzieć, zanim zniknął w mroku nocy i gęstwinie karłowatych brzózek porastających plac kościoła. Wnętrze świątyni odezwało się kakofonią cieni i dźwięków. Coś zaczynało się dziać. Miguel delikatnie przyłożył głowę do jednego z witraży. Oscar nerwowo przechadzał się wzdłuż bryły budynku patrolując teren.
- Ile ku rwa będziemy czekać?- Spytał sam siebie. Ferro uniósł dłoń na znak, żeby zamilkł. Wyglądało na to, że Colette Delacroix przemawia. Latynos nie do końca słyszał jej monolog. Tłum śpiewał jakieś pieśni, czarne psalmy na cześć boga ciemności, któremu miano za chwilę złożyć w ofierze Jamala, a po chwili najpewniej całą resztę. Purnell obiecał pomoc. Miguel nie bardzo wiedział, jaki interes miał w tym tajemniczy doktor ani czy w ogóle uda mu się cokolwiek wskórać. Znajdował się między młotem a kowadłem i w zasadzie musiał w ciemno powierzyć mu los przyjaciół. Póki co miał czekać na zewnątrz z Oscarem i obserwować. Czarne myśli nawiedziły jego głowę; niczym języki ognia wdzierały się w umysł paląc membrany, duszę i serce. Tak bardzo brakowało mu Sandy. Czasami myślał o niej i było mu wstyd, że paradoksalnie chciał jak najszybciej wyzbyć się obrazów, którymi żył jeszcze kilka tygodni temu. Świat się zmienił; ludzie także. Miguel spostrzegł, że przywódczyni sekty przestała mówić. Psalmy natychmiast ucichły pogrążając świątynię w złowrogiej ciszy. Akolici stojący u boku „kapłanki” w uniesieniu mrocznej ekstazy oddali nasienie na posadzkę świątyni, na co najwidoczniej czekała Colette. Ten chory obrządek zapewne był preludium do dalszych czynności rytuału. Kobieta uniosła rękę w górę i podeszła do Jamala. W tym momencie Jeden z witraży po drugiej stronie budynku pękł. Tysiące kawałków szkła wysypało się z ram, zupełnie jak ryż z torebki. Do środka wskoczyła przeraźliwie chuda i olbrzymia postać. Ze zwinnością lamparta doskoczyła do krucyfiksu i nim ktokolwiek zdołał się zorientować w sytuacji na tyle, by interweniować, napastnik już pochwycił Colette Delacroix i przyłożył jej do szyi strzykawkę z nieznanym Miguelowi płynem. Kobieta szarpała się przez chwilę, ale doktor w masce szarpnął ją za włosy i jeszcze bliżej przyłożył igłę do tętnicy zakładniczki. Członkowie sekty stali w miejscu i patrzyli po sobie nie wiedząc, co robić. Dwóch akolitów, którzy świętokradczo onanizowali się kilka chwil wcześniej sięgnęło po pokaźnych rozmiarów noże rzeźnickie stojąc w gotowości do ataku. Colette coś mówiła. Najwyraźniej chodziło jej o to, aby wszyscy, którzy zamierzali rzucić się na Purnella upuścili na ziemię broń, ponieważ większość dokładnie to uczyniła. Purnell, któremu Colette sięgała zaledwie do torsu zaczął z wolna wycofywać się na tyły świątyni. Miguel wzdrygnął się. Obrócił głowę i ujrzał kilka centymetrów obok siebie Oscara z otwartymi ustami.
- O ku rwa! Mogłaby mu robić laskę na stojąco… wchodzimy?!
Ferro zdecydowanym ruchem szarpnął kompana na znak, żeby szedł za nim. Purnell powiedział im, co mają robić, kiedy już będzie trzymał wszystkich w szachu.
**
Na dźwięk otwieranych wrót wszyscy odwrócili głowy. Dwóch mężczyzn szło wzdłuż nawy głównej pewnym, ciężkim krokiem. Nie czuli strachu; nienawiść emanowała z ich źrenic. Keisha płakała. Jako jedyna nie zwracała uwagi na to, co dzieje się wokół niej, tylko patrzyła na nieprzytomnego, krwawiącego brata przybitego w bestialski sposób do krzyża. Miguel rzucił spojrzenie w stronę ławek. W kościele było około stu osób. Kobiety i mężczyźni w różnym wieku. Ferro widział, że byli to ludzie od 20 do 60 lat. Dzieci jednak nie zaobserwował. Richard i Brian odwrócili się. Frost nic nie odrzekł. Wzrok miał zimny. Kąciki ust tym razem nie poruszyły się w najmniejszym skrzywieniu. Oscar i Miguel wiedzieli, że morderca jest zły; a gdy Richard Frost był zły, należało mu schodzić z drogi. Isabelle przytulała łkającą Cindy i zasłaniała ciałem jej nagość. Esteban kiwał się i szlochał; Miguel podejrzewał, że załamanie psychiczne przyjaciela nie było chwilowe. Ta sytuacja, kiedy klęczeli bez ubrań, upokorzeni, na bestialskiej orgii satanistów, mogła tylko pogorszyć jego stan psychiczny. Ferro nie myślał teraz o tym. Skupiał się na Collette Delacroix. Zmierzał powoli w stronę skrępowanych. Doyle na jego widok wypuścił powietrze z płuc:
- Dobrze ku rwa, że jesteście. Za to, jak potraktowaliście dziewczyny ZAJE BIĘ!!!- ryknął na koniec tak, że Isabelle skuliła głowę jeszcze bardziej.
- Rozwiąż mnie Miguel! Prędko!- wyrywał się wściekły Tyrone.
- Rozwiąż, a zabiję skur wysynów!!!- wrzeszczał wniebogłosy miotając się i skacząc na skrępowanych stopach. Miguel zatrzymał się tuż pod krzyżem. Popatrzył na konającego Jamala.
- Rozwiązać go.- Rzekł po cichu, niezwykle spokojnie, nie odrywając wzroku od czarnoskórego chłopaka.
- JUŻ!!!- powtórzył, tym razem niemal z furią. Purnell szarpnął za włosy Colette.
- Aua! Słyszeliście!? Rozwiązać ich! Uwolnić tego czarnucha! Jeszcze mnie…
- Spokojnieee.- Przeciągnął pieszczotliwie ostatnią sylabę zamaskowany doktor i popatrzył znad kobiety w stronę Miguela.
- Opuścicie to miasteczko jak najszybciej. Pamiętaj o tym, co powiedziałem.
Miguela nie obchodziło w tym momencie to, co wcześniej obiecał Purnellowi. Nie przywiązywał wagi do jego słów i szczerze mówiąc całkowicie o nich zapomniał. Widząc upokorzonych kompanów, a w szczególności Isabelle, Cindy i Keishę, całkowicie zepchnął głos sumienia w stronę najczarniejszych otchłani umysłu. Przemawiała przez niego czysta furia, chęć mordu; empatia odwróciła przegraną twarz i odeszła.
- Oscar. Zbierz od nich broń. Prędko.
Wściekły punk popatrzył groźnie po twarzach przerażonych akolitów.
- Już po was! Słyszeliście!? Macie PRZEJE BANE!!!- Większość z zebranych w kościele ludzi miała przy sobie ostre, tępe narzędzia. Oscar zebrał tylko kilka pistoletów i jedną strzelbę myśliwską. Włożył wszystko do worka, który uprzednio podniósł z ziemie. Popatrzył na to, co z niego wyrzucił i rzekł:
- Miguel. Zdaje się, że to rzeczy naszych.- Ferro patrzył, jak czterech odzianych w czarne szaty mężczyzn ściągało z krucyfiksu nieprzytomnego Jamala. Keisha zaczęła głośniej płakać. Jako jedyna nie podniosła się, gdy młoda kobieta o upiornie bladej cerze przecinała więzy krępujące jej nadgarstki i kostki. Frost wstał. Podszedł do grubasa, który chwiał się i pocił w pierwszej ławce i zerwał z niego płaszcz. Otyły rzucił:
- Ej! Psie! Oddawaj… Ta szata jest…
Nikt nie dowiedział się, czym była owa szata. Frost złapał grubasa za szyję, nim ten zdołał dokończyć i zgrabnym ruchem powalił go na podłogę. Przycisnął dłonie do jego tchawicy i zaczął ją miażdżyć. Kilku akolitów próbowało się wyrwać z osłupienia i dopaść do Frosta, ale uprzedził ich Purnell:
- Niech nikt się nie rusza, inaczej będę musiał zaaplikować waszej arcykapłance lekarstwo. Ostatnie ostrzeżenie.- Jego barwa głosu mogła bawić. W zasadzie sama postać doktora mogła albo wzbudzać śmiech albo przerażać. Wyglądał iście groteskowo. Ciężko stwierdzić, kim był, skąd i po co przyszedł i dlaczego pomógł Miguelowi i reszcie. Richard poczuł pod dłońmi, że grubas wiotczał. Jego twarz zrobiła się upiornie czerwona, oczy niemalże wyszły mu z orbit. Po chwili członek sekty przestał oddychać. Frost wstał, jak gdyby nigdy nic, wziął płachtę i nakrył skulone Cindy i Isabelle. Tymczasem Tyrone przyniósł dla Keishy ubranie. Kilka minut później wszyscy już mieli na sobie swoje ciuchy. Miguel wydał kilka poleceń. Doyle i Tyrone poszli po auta. Esteban zabrał Cindy, Isabelle i Keishę na zewnątrz. Okazało się, że całe miasteczko przyszło do kościoła i obszar na zewnątrz był bezpieczny. W świątyni zostali tylko Miguel, Frost, Oscar i Purnell nadal trzymający coraz bardziej bladą Colette Delacroix. Nie minęło kilka minut, a Miguel i reszta usłyszeli zbawienny śpiew silników tuż przed kościołem. Do świątyni wpadli Doyle i Tyrone.
- Weźcie Jamala. Połóżcie go na pace pikapa i czekajcie na nas. Niech nikt tu nie wchodzi. Niedługo spie przamy z tego chorego miejsca. Jak najdalej stąd.
Doyle wiedział, co się święci. Skinął tylko na znak, że rozumie i wziąwszy wraz z Tyronem nieprzytomnego Jamala wyszli z niemałymi problemami ze świątyni. Na sali dało się słyszeć ciche rozmowy, szepty i niekiedy odgłos łkania. Wtem odezwała się Delacroix:
- Macie to, co chcieliście! Uwolniliśmy was! A teraz zostawcie to miejsce i jedźcie w cholerę!
Miguel uśmiechnął się. Oscar już przeładował strzelbę i stanął na środku zamkniętych wrót kościelnych. Frost bawił się swoim pistoletem nie odzywając w dalszym ciągu. Miguel sięgnął po AK47, które odebrał jakiemuś młodemu chłopakowi. Ludzie skulili się czekając na wypadki, które miały nastąpić.
- Co jest!? Chyba mieliśmy umowę! Dajcie nam spokój!
Miguel nabrał powietrza do płuc i odwrócił się w stronę Oscara. Narkoman nawet nie mrugnął. Cisza była nie do zniesienia. Kiedy już wydawało się, że Miguel i reszta opuszczą kościół, Latynos rzucił:
- Doktorze Purnell. Niech ją pan wyleczy. Może kogoś zarazić.
Gigantyczny chudzielec w białym kitlu wepchnął igłę w tętnicę Colette.
- Ćśśśś… już dobrze.- szeptał głosem a la „Lord Vader” niezrównoważony Purnell. Kobieta poczuła silne podniecenie, ale i czuła, że dostaje konwulsji, a ślina zbiera się jej mimowolnie w ustach. Gigant wyjął zza pleców coś, co przypominało piłę amputacyjną i jak gdyby nigdy nic, zupełnie jak chleb, zaczął kroić szyję umierającej Colette. Kobieta chciała coś powiedzieć, ale krew wypełniła jej trzewia. Miguel odwrócił się i zanim jeszcze wszyscy krzyknęli i rzucili się w panice do ucieczki odezwała się symfonia pistoletów. Ludzie padali jeden po drugim. Kobiety i starcy próbowali dostać się do nisko położonych okien, ale bezskutecznie. Niektórzy padali klękając i błagając o przebaczenie. Niektórzy odrywali fragmenty balustrady i chwytali się jakichkolwiek przedmiotów próbując rozpaczliwie zaatakować strzelających. Krzyki zaczęły powoli cichnąć. Miguel musiał raz zmieniać magazynek. Zrobił to bez mrugnięcia okiem. Frost mierzył spokojnie; zachowywał się tak, jak gdyby zarzucał spławik na taflę szklistego, czyściutkiego jeziora. Oscar za to darł gębę w niebogłosy.
- ZDYCHAJCIE SKU RWIELE!!! MATKOJE BY!!! WASZE MATKI OBCIĄ GAJĄ W PIEKLE DIABŁU!!! WY TEŻ BĘDZIECIEEE!!!
Po kilkudziesięciu sekundach strzały ustały. Ferro popatrzył wokół siebie. Dopiero teraz zorientował się, co zrobił. Usta zaczęły mu drżeć. Wiedział, że patrzy na niego Richard. Wiedział też, że Oscar nie odrywa od niego wzroku.
- Ja…ja…- próbował wydusić z siebie, lecz na nic. Spojrzał w podłogę i zobaczył kilkadziesiąt trupów pławiących się we własnej krwi, fekaliach i rzygowinach.
- Purnell!?
Krzyknął i sporzał w stronę ołtarza. Bezgłowe ciało Colette Delacroix spoczywało na ziemi brocząc jeszcze czarną krwią. Ani śladu jednak Purnella i głowy kapłanki. Miguel jeszcze raz popatrzył wokół siebie i zaczął płakać.
Brian Doyle kazał wejść wszystkim do aut. Keisha siedziała na pace pikapa, tuż przy swoim bracie. Cindy zasnęła w osobówce, gładzona po włosach przez jej opiekunkę. Esteban siedział oparty o kościół ze spuszczoną głową. Tylko Tyrone nerwowo przechadzał się i rzucał w próżnię:
- Co tam się dzieje? Nie możemy stąd już spieprzać!? Ku rwa! Myślałem, że nas tam wypatroszą…
- Zamknij się.- rzucił Brian tak słabo, że ten ledwie go usłyszał.
- Ale ziom… Stary… Co oni tam robią? Co my tu robimy…
- Właśnie… właśnie tracimy człowieczeństwo.- rzucił posępnie i dokładnie w tym momencie we wnętrzu kościoła zaczęła się rzeź.
Dzięki że tak szybko
I co ja mam ci napisać ciągłe chwalenie robi się już nudne :)
Robimy ankietę hehe. Dzisiaj będzie kolejny rozdział. Co wolicie? Geneza epidemii i wątek Earla Serrano czy dalsze losy Miguela i reszty?
Tak se myślę, mógłbym kontynuować opowiadanie. W sumie teraz mam trochę wolnego czasu, lekkie piórko miałem zawsze, pomysłów od cholery też jest, więc jeśli tylko będzie zainteresowanie, to jestem skłonny kontynuować opowiadanie nawet od zaraz.
Jest nowy rozdział hehe. Musiałem se przypomniec poprzednie zeby kontynuowac wątek.
A wlasnie napisalem przed chwilą hehe. Jak ktos bedzie zainteresowany dalej to bede wrzucal epizody.
proszę bardzo.
Rozdział osiemnasty: My
*
- Rana dalej krwawi Richie.- rzekła Isabelle mrugając nerwowo.
- Może zabrzmi to głupio, ale jeśli ktoś cię nie połata w przeciągu kilku godzin dojdzie albo do infekcji albo się wykrwawisz.
- Jestem jak beton. Twardy do za*ebania.- skwitował ciężko dysząc Frost.
- Nie wątpię.- odparła patrząc na niego z troską.- Brian. Jak stoimy z paliwem? Musimy mu pomóc...
- Dam k*rwa radę.- skwitował szorstko Richard. Doyle zerknął na poziom benzyny i westchnął:
- Jak dobrze pójdzie dojedziemy do Yreki. Za jakieś dwie godziny powinniśmy być na miejscu. Może.
- To prawie 130 mil. Myślisz, że damy radę?
- Powiedziałem MOŻE. Jezu, zamknij się ku*wa na chwilę dziewczyno i daj mi pomyśleć.- Atmosfera w samochodzie była tak gęsta, że można by ją ciąć nożem.
- Przepraszam.- rzucił po chwili beznamiętnie Doyle. Prowadził. Obok siedział milczący od wyjazdu z Red Bluff Oscar. Coś w nim pękło. Isabelle dzieliła tylne siedzenie z na wpółprzytomnym Frostem i skuloną, śpiącą Cindy. Wydarzenia sprzed kilkudziesięciu minut odcisnęły wyraźne piętno na grupie. Każdy chciał zapomnieć. Nie rozmawiali o tym. Jakby w ogóle nic się nie wydarzyło. Zerknęła za szybę. Niebo koloru antracytu piętrzyło się nad nimi niczym całun pogrzebowy. Kilka pojedynczych gwiazd migotało leniwie pośród czerni nocy. Droga była spokojna. Senne dźwięki pracujących opon usypiająco szumiały na rozgrzanym asfalcie. Isabelle ziewnęła. Zapadła w głęboki sen.
**
- Tyrone błagam cię! On umiera!- Krzyczała Keisha tuląc nieprzytomnego brata. Czarnoskóry chłopak dociskał gaz do dechy. Pickup dawał z siebie wszystko, choć groźnie pomrukiwał przy każdej zmianie biegów.
- Spokojnie siostro! Damy ku*wa radę!- odparł naprędce nie odrywając głowy od przedniej szyby. Na pace samochodu siedzieli w milczeniu Esteban i Miguel. Blade, zmęczone twarze, pokryte krwią, potem i łzami wpatrywały się gdzieś daleko przed siebie. Miguel był wycieńczony. Kostka napuchła mu do rozmiarów małego arbuza. Pulsowała tępym bólem przy każdym, nawet najmniejszym ruchu. Musiał zdjąć buta by nie czuć ucisku. Niedobór witamin spowodował drżenie rąk i skurcze mięśni. Spękane usta piekły go jak diabli, a gardło miał wyschnięte na wiór. Od kilkunastu godzin nie wypił ani kropli wody.
- Esteban. Śpisz?- rzucił w pustkę. Odpowiedź nie padła.
- Esteban... Porozmawiaj ze mną.
Milczenie. Nie próbował dalej zagaić. Odwrócił tylko głowę i przez ułamek sekundy zawiesił wzrok na jego twarzy. Miał wrażenie, że patrzy na manekina. Manekina wyciągniętego ze śmietnika. Szybko odwrócił wzrok i westchnął. Wzbierała w nim cała paleta emocji. Chciało mu się płakać i śmiać jednocześnie. A najchętniej umarłby już teraz, w spokoju, tak, jak siedział oparty o kabinę starego, zdezelowanego pickupa. Przestał mieć jakikolwiek cel, który próbował wcześniej obrać. Brat w Olimpii być może już nie żył. Bóg się wku*wił i otworzył bramy piekieł. Wszystko runęło w pi*du.- Po co żyć?- Zastanawiał się od kilkudziesięciu dobrych minut. Sięgnął po pistolet. Gdy dotknął rękojeści przeszył go lodowaty dreszcz. Jego ciężar był taki uspokajający. Niebezpiecznie kuszący. Jeden strzał i wszystko się zakończy. Tu i teraz.- W ciągu kilku sekund zmienię miejsce zamieszkania. Na jakie?- Wystraszył się swoich myśli. Pospiesznie odłożył pistolet obok. Ukrył twarz w dłoniach. Esteban milczał. Gwiazdy leniwie wisiały na nieboskłonie, jak gdyby nigdy nic.
***
Wysoki doktor w masce przeciwgazowej obserwował dwa sunące szosą pojazdy. Spojrzał w niebo czarne jak smoła.
****
Isabelle otworzyła oczy. Rozejrzała się. Przywitały ją poranne promienie słońca i opuszczone osiedle domków jednorodzinnych. Cindy spała wtulona w jej pierś. Oscara i Doyle'a nie było w środku. Richard siedział po jej prawej stronie z zamkniętymi oczami.
- Richie? Wszystko w porządku?- musnęła jego głowę palcami. Zero odzewu.
- Hej. Frost! Odezwij się.- Jego skóra była... zimna. Przyłożyła palec do tętnicy. Brak pulsu. Zaczęła histeryzować.
- Halo! Ku*rwa! Gdzie są wszyscy!!!- Cindy zbudziła się nagle. Zaczęła przewracać oczami pytająco. Isabelle sięgnęła po rewolwer i przyłożyła Richardowi do głowy. Przełknęła ślinę.
- Tak mi przykro Richard.- Kiedy miała pociągnąć za spust poczuła szybki ruch na nadgarstku.
- Jeszcze żyję. Odłóż tą pukawkę, bo zrobisz mnie albo sobie krzywdę.
Cały stres zszedł z niej w momencie.
- Mógłbyś się do cholery odezwać?!- krzyknęła z furią w głosie.- Myślałam, że nie żyjesz. Że zaraz się przemienisz...
- Musiałem się zdrzemnąć. Gorączka trochę spadła. Ale nie jest zbyt dobrze. Musimy znaleźć dla mnie antybiotyki i jakiś punkt szpitalny, jeśli jeszcze chcecie oglądać moją gębę. Kiedy spałaś zatamowałem krwawienie, ale i tak od postrzału straciłem już z litr cholernej krwi. Ale jeszcze jest nieźle. Jestem jak...
-...Beton. Twardy do za*ebania. Tak, wiem.- Uśmiechnęła się smutno Isabelle. Richard odwzajemnił go z niezwykłą serdecznością.
- Dobra, dość już tego rozczulania się nad sobą.- Rzekł. Młoda kobieta odsunęła szybę i wyjrzała za okno. Dostrzegła Doyle'a spacerującego w tę i z powrotem kilka metrów dalej. Zaparkowany pickup zajmował część chodnika po drugiej stronie ulicy.
- Co się działo jak spałam?- Spytała. Frost przeciągnął się i ziewnął.
- Dojechaliśmy do Yreki. Jesteśmy już na granicy Kalifornii. Oscar, Tyrone i Miguel poszli na zwiad. Mamy problem z Jamalem. Jest z nim gorzej niż ze mną. Keisha się z nim żegna.
- Co??? Ale, przecież...
- Ma pogruchotane kości, wdało się zakażenie.... I jeszcze chyba krwotok wewnętrzny. Pobili go do nieprzytomności... Tylko stół operacyjny i dobry chirurg go ratują.- rozłożył ręce w geście bezradności Richard. Isabelle wybiegła z samochodu i skierowała się w stronę pickupa. Keisha siedziała w milczeniu z głową Jamala na kolanach i gładziła go po czole.
- Isabelle... Zostaw ich samych.- usłyszała za sobą aksamitny głos Frosta. Przystanęła i wbiła wzrok w asfalt. Miał rację. Niepotrzebnie chciała pomóc. Nabrała powietrze w płuca i wyprostowała się.
- Co z Estebanem?- spytała.
- Właśnie o tym chciałem też pogadać. Mamy problem. I to poważny.
*****
- Depresja? To tak nie działa...
- A jednak. To jest możliwe.
- Pieprzenie.
Rozmawiali najciszej, jak się dało.
- Cindy, pójdziesz na chwilkę na zewnątrz? Przewietrz się proszę, dobrze ci to zrobi. Tylko nie odchodź nigdzie, OK?- Dziewczynka otworzyła migdałowe oczy i po dłuższej chwili skinęła na znak, że rozumie. Kiedy wyszła Isabelle skierowała wzrok na Richarda.
- Depresja nie dopada cię z dnia na dzień.- kontynuowała.- Studiowałam psychologię parę lat temu i doskonale pamiętam jak wygląda cały schemat...
- Pieprzyć schemat dziewczyno. Popatrz tylko na niego. Siedzi oparty o tą pieprzoną kabinę i patrzy się w siną dal. Nie chcę nic mówić, ale drużyna się nam posypała. To pewne. W Red Bluff...
- Dość!- krzyknęła Isabelle tak głośno, że wystraszyła się sama siebie.- Ani słowa o Red Bluff. Proszę.
Frost nawet nie mrugnął. Rzekł:
- Dobrze. Masz moje słowo.
Słońce świeciło jasno jak każdego dnia w Kalifornii.
******
Esteban patrzył w miejsce, gdzie niebo łączy się z ziemią. Powtarzał po cichu pod nosem wciąż te same słowa:
- El sol negro. El sol negro. El sol negro. El sol negro...
Ale ono nie było czarne. I cały czas świeciło jasno, jak każdego dnia od początku świata.
*******
Cindy rysowała patykiem po piasku: domek, słońce, samochód, drzewo, ptaki. Wstawała co chwilę i zacierała butem swoje "dzieła", by ponownie uklęknąć i zabrać się do pracy. Malutki żuczek zaburzył jej kolejny projekt przechadzając się leniwie po ziarenkach piasku. Uśmiechnęła się słodko. Wzięła go w palce. Owad próbował się uwolnić bezskutecznie poruszając kończynami. Dziewczynka odłożyła patyk. Otworzyła usta i włożyła go do buzi. Zęby zmiażdżyły pancerz i wtopiły się w trzewia owada. Promienie słońca oślepiały jej migdałowe oczy...
*******
- Chłopaki, nie znam w ogóle tej wiochy. Byłem tu może raz w życiu. Nie pamiętam już nawet.- rzekł Tyrone maszerując po spękanym asfalcie gdzieniegdzie usianym wrakami spalonych samochodów. Oscar podtrzymywał Miguela od upadku i bacznie obserwował otoczenie.
- Skończyły mi się pier*olone prochy. Ziomie. Nie masz czegoś w zanadrzu?- zapytał retorycznie. Czarnoskóry chłopak odparł:
- Ni ch*ja człowieku. Jaram tylko trawkę, ale i tak mi się skończyła.
- Proszę was. Nie teraz. Mamy ważniejsze sprawy na głowie.- syknął przez zęby Miguel walcząc z bólem.
- Poczekaj chwilę Oscar. Muszę odsapnąć.
- Nie mamy...
- Wiem. Ale muszę chwilę usiąść. Minuta. Kostka rwie mnie jak skur*ysyn.- Dali za wygraną. Usiedli obok niego na masce opuszczonego Forda. Przeszli już kilkaset metrów i nie znaleźli żadnego punktu medycznego.
- Przydałby się mapa. Inaczej będziemy błądzić.- rzekł Miguel masując kostkę. Tyrone zastanowił się przez chwilę:
- To miasto nie jest duże. Ma osiem, może dziesięć tysięcy mieszkańców. W sumie to miało...
- Dziesięć tysięcy potencjalnych sztywnych. Wodę też musimy znaleźć.- wtrącił Oscar wodząc wzrokiem po otoczeniu. Ferro rzekł:
- Wiem o czym myślisz Oscar. Nie możemy się rozdzielać. Absolutnie. Już i tak mamy wystarczająco dużo problemów.
Lekki wiaterek musnął jego twarz. Zrobiło mu się przyjemnie. Wstał z trudem podtrzymując się ramienia Oscara.
- Dość tego odpoczynku. Ruszamy dalej. Musimy się pospieszyć...
- A co z Jamalem?- zapytał pospiesznie Tyrone wpatrując się w kuśtykającego Miguela. Młody Meksykanin pokręcił tylko głową nawet się nie zatrzymując. Czarnoskóry chłopak westchnął i podążył za nimi.
*********
- Długo ich nie ma.- Powiedział sam do siebie Doyle. Zdjął przepoconą, czarną koszulkę i nieśmiertelnik z szyi. Usłyszał za sobą kroki. To była Cindy.
- Hej mała. Co tam powiesz?- Stanęła naprzeciw niego wpatrując się swoimi migdałowymi oczami w milczeniu.
- Dobrze się czujesz?- spytał Brian czując się coraz bardziej dziwnie.
- Ile pan ma lat?- zapytała głosem o wiele młodszej zdawałoby się dziewczynki?
- Co...? Ja...?- odparł zdziwiony Doyle, jakby nie spodziewał się tego pytania.
- No tak. Ile ma pan lat?
- Dwadzieścia cztery.- Odrzekł siląc się na słaby uśmiech.- A ty?
- A ja trzynaście. Czemu pan został żołnierzem?- spytała wpatrując się w niego lodowatym wzrokiem. Doyle czuł się coraz bardziej nieswojo.- Coś jest z nią nie tak.- pomyślał, ale szybko skoncentrował się na jej pytaniu.
- Dlaczego? Hmmm... Ciężkie pytania mi zadajesz.- rzucił żartobliwie.- Bo chciałem służyć krajowi, bo jestem patriotą. Patrioci po prostu chcą dbać o swój kraj. A żołnierz to taki strażnik pokoju i bezpieczeństwa.
Patrzyła na niego kompletnie wyprana z emocji.
- Zostanie pan moim tatą?- rzuciła.
- Yyyyy... Ale... Tatą...? Jak tatą...?
- Cindy!!! Nie przeszkadzaj Brianowi! Musi mieć spokój, żeby nas strzec!- krzyknęła z uśmiechem Isabelle zbliżając się do nich z wolna.- Nareszcie.- pomyślał żołnierz i poczuł jak spania z niego ciśnienie. Wysilił się na uśmiech:
- No właśnie. Ty mnie tutaj tak zagadujesz, a ja muszę patrzeć czy nic nam nie grozi.- Nie oderwała od niego wzroku nawet na moment. Rzekła:
- Nie odpowiedział pan...
- Na co?- spytała Isabelle stając przy małej. Doyle zmieszał się. Rzucił:
- Aaa... To taka nasza tajemnica. Nie możemy ci powiedzieć. Prawda, mała?- Cindy nie odrzekła nic. Zagryzła tylko mocniej wargi i ciągle wpatrywała się w żołnierza. Doyle przełknął ślinę. Isabelle spojrzała na nią:
- Pójdziesz do samochodu? Tylko uważaj, bo Richard śpi. Ty też się zdrzemnij. Musisz dużo spać.- Dopiero teraz oderwała wzrok od Briana i spojrzała na swoją opiekunkę. Nic nie odrzekła tylko skinąwszy głową odeszła do samochodu. Kiedy zostali sami Isabelle zaczęła rozmowę:
- Słuchaj. Nie będę owijać w bawełnę. Frost zgrywa kozaka, ale jest źle. Jest zimny, ma słabe tętno, ciągle śpi. Jeśli w ciągu dwóch, może trzech godzin nie zdezynfekujemy ani nie zszyjemy tej rany, on umrze.
- Wiem. Cała nadzieja w Miguelu i reszcie. Zlejemy całe paliwo do pickupa i starczy jeszcze na kilkanaście mil. Tylko muszą znaleźć jakiś punkt medyczny. Niestety... Nie mamy żadnej mapy. Szukają na oślep....
- Co??? Myślałam...
- Tak. Szukają na oślep. Wiem, nie patrz tak na mnie. Co mam ci powiedzieć?
- A tablice informacyjne? Cokolwiek! Nie sądziliście, że może trzeba znaleźć jakiś punkt informacyjny!?
- Isabelle, do ku*rwy nędzy! Uspokój się. Krzykiem nic nie zdziałamy. Ufam Miguelowi, a poza tym Tyrone zna ponoć tę okolicę. Może sobie coś przypomni.- spojrzała na niego wzrokiem pełnym politowania:
- On? Proszę cię... Przecież to zwykły rzezimieszek i ćpun...
- A ty podobno byłaś dzi*ką...- palnął Doyle czerwony ze złości. Dziewczyna otworzyła usta i oczy szeroko. Pojawiły się w nich łzy. Brian dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego co powiedział.
- Isabelle... Ja... Ku*rwa mać! Nie wiem, co się ze mną dzieje. Przepraszam... Ja...
Kłopotliwą sytuację przerwał krzyk Keishy. Jamal próbował wgryźć się w jej szyję.
*******
- Spójrzcie! Jest szpital!- krzyczał Oscar skacząc z radości.
- Ćśśśś... Idioto! Nie krzycz tak.- syknął z bólem w głosie Miguel.- Słuchajcie. Nie ma czasu. Tyrone. Wróć do nich biegiem. My z Oscarem przeszukamy szpital.
- Ale...
- Dość! Nie kłóć się ze mną teraz. Masz tu gnata.- wepchnął mu swojego glocka w dłoń. Potem położył mu dłoń na ramieniu i patrząc głęboko w oczy rzekł:
- Proszę. Nie zawiedź nas. Musimy sobie zaufać inaczej po nas. Kapujesz?
Tyrone skinął niepewnie głową.
- To teraz biegnij! Pamiętasz drogę!- Bardziej powiedział mu niż go zapytał.- Biegnij do nich. Pokaż drogę i powiedz, że jest absolutnie bezpiecznie.- Kiedy Tyrone zniknął za winklem jednego z budynków Miguel rzekł pod nosem:
- Chyba. Oscar, wiesz co nas czeka, prawda?
Punk westchnął:
- Ano.
- Zatem do roboty. I módl się, żeby poszło gładko.
*****
Doktor Purnell obserwował Miguela, Tyrone'a i Oscara kilkadziesiąt metrów dalej. Do jego paska przypięta była głowa Colette Delacroix, która syczała wściekle i kłapała szczękami. Słońce zaczęły spowijać ciemne chmury. Gdzieś w oddali błysnęło się. Powietrze było ciężkie i duszne. Miała rozpętać się burza...
O fajnie, widzę, że wróciłeś do pisania. Skleję sobie poprzednie rozdziały bo przydałoby się odświeżyć, zanim przeczyta się nowość :)
A bo skończyłem oglądać Z Nation i będąc nakręcony na zombie z powrotem postanowiłem coś tak wyskrobać
Czy byłaby szansa dąc to na jakiegoś pdf albo coś bo chciałbym sobie to odświeżyć , i jak wygląda sprawa z kontynuowaniem?
Hej, ziomek. Mam pytanie, co dalej z opowiadaniem? Coś stanęło w miejscu od dłuższego czasu i nie rusza. Nie poganiam Cię, ale mógłbyś nas powiadomić, co się stało. Jeśli wena skisła to trudno.
P.S. Też zacząłem sie produkować na strefie :d
Całość do wzięcia...
https://drive.google.com/open?id=0B4YdgMiGzaGDRE5uQUJGYTBHVm8
Czekam na kolejne części. :)