Relacja

32. WFF: Diabelska edukacja

https://www.filmweb.pl/article/32.+WFF%3A+Diabelska+edukacja-119953
32. WFF: Diabelska edukacja
32. Warszawski Festiwal Filmowy zbliża się do wielkiego finału, już dziś poznamy jego laureatów. Przed Wami ostatnia porcja recenzji filmowych. Marcin Pietrzyk recenzuje "Nauczycielkę", nowy film Jana Hrebejka, Kuba Popielecki wybrał się na "Żywy towar" Logana Sandlera, Michał Walkiewicz ocenia "Olbrzyma" Johannesa Nyholma, z kolei Marcin Stachowicz - "Krainę małych ludzi" Yaniva Bermana.

"Morze czarno-białe", recenzja filmu "Żywy towar", reż. Logan Sandler

Skłębione chmury przesuwają się po niebie, morze faluje niespokojnie. Chmury przypominają fale, fale wyglądają jak chmury. Sfilmowane w malowniczej czerni i bieli kształty zlewają się, przenikają, hipnotyzują. Tak zaczyna się "Żywy towar" Logana Sandlera, sugerując poetycką opowieść, w której impresyjność formy liczy się bardziej od zwartego scenariuszowego szkieletu. Cóż, nie do końca. Zaraz bowiem z morza wynurza się trup i stawia fabularne pytanie, które aż do końca filmu domagać się będzie odpowiedzi. Reżyser-debiutant nie znajdzie jednak sposobu, by przekonująco połączyć wrażeniowy tryb opowiadania z intrygą opartą na rozumowym, przyczynowo-skutkowym mechanizmie narracyjnym.
 

Na podstawowym poziomie "Żywy towar" jest opowieścią o żałobie, o milczącym przepracowywaniu straty. Nadine (Dree Hemingway) i Lewis (Keith Stanfield) przeżyli śmierć dziecka. Wakacje na Bahamach mają być próbą odreagowania, psychicznej rekonwalescencji - choć nie zostaje to w zasadzie wypowiedziane wprost. Reżyser komunikuje nam impas związku bohaterów za pomocą półsłówek, spojrzeń, sugestii. O ich stanach emocjonalnych mówią nam nie tyle linijki dialogu, co aspekty krajobrazu i pogody: depresyjnie spokojna, przypominająca pustynię tafla oceanu albo gniewna burza z piorunami.

Historia Nadine i Lewisa rzucona jest jednak na tło lokalnej rozgrywki o władzę. Mała bahamska wysepka to - jak określa ją lokalny policjant - istny Dziki Zachód. Prawo tu nie dociera, a biedującą społeczność trzyma w ryzach przedsiębiorczy, uczciwy rybak Roy (Robert Wisdom). Monopol Roya nie podoba się jednak Doughboyowi (Leonard Earl Howze), który na boku trudni się przemytem imigrantów. Między dwoma rywalami rozegra się walka o wpływy - oraz o duszę ich wspólnego pomocnika, Myrona (Sam Dillon). Zamknięty, zakompleksiony chłopak jest bowiem podatny na zakusy Doughboya, mamiącego go perspektywą "kobiet i kapitału". Pojawienie się Nadine i Lewisa, pięknych i dobrze sytuowanych, przybyłych z "lepszego świata", tylko wzmocni w Myronie marzenie o społecznym awansie. Aspiracje chłopaka wyrażają się bowiem w najprostszych kategoriach: mieć dziewczynę w typie Nadine i mieć Roleksa. Zaiste - kobietę i kapitał.

Całą recenzję Jakuba Popieleckiego przeczytacie TUTAJ

"Królowa marionetek", recenzja filmu "Nauczycielka", reż. Jan Hřebejk

Jan Hřebejk, czeski mistrz dekonstrukcji ludzkiej psychiki, powraca ze swoim ulubionym tematem: tajemnicą, która determinuje żywot bohaterów i wszystkich tych, którzy przebywają w ich otoczeniu. Ale tym razem potraktował swoją obsesję w sposób przewrotny. W "Nauczycielce" bowiem nie ma tajemnicy. Jest tylko milczenie, które staje się przyzwoleniem na kolesiostwo, jego terror, okrucieństwo i związany z tym strach. 


Punktem wyjścia dla opowiadanej przez reżysera historii jest pojawienie się w pewnej szkole nowej nauczycielki. Pierwsze wrażenie sprawia pozytywne. Wydaje się kobietą miłą, idealnie nadającą się do funkcji, jaką pełni. I nawet kiedy na wstępie prosi uczniów, by nie tylko przedstawili się, ale również powiedzieli jej to, czym zajmują się ich rodzice, nikt nie jest zdziwiony. Mija kilka miesięcy. Zwołane zostaje nadzwyczajne zebranie. Tematem ma być "incydent" i to, co zrobić z nauczycielką. Większość rodziców jest za utrzymaniem status quo, tylko jeden ojciec zdaje się zdeterminowany, by doprowadzić do wyrzucenia pedagożki. 

Jaki jest rzeczywisty powód zebrania? Dlaczego większość rodziców z taką wrogością reaguje na każdą próbę szkalowania nauczycielki? To jest tajemnica, która staje się kołem zamachowym fabuły. Sekrety często stanowią podstawę filmów Hřebejka ("Po ślubie", "Czeski błąd"). Różnica polega jednak na tym, że tym razem tajemnicy tak naprawdę nie ma. Jest ona iluzją powstałą w wyniku uporczywego milczenia bohaterów. Podtrzymują ją, odmawiając dyskutowania na niewygodne tematy, akceptując niedopuszczalne warunki i udając, że  o niczym złym nie wiedzą. Tę iluzję Hřebejkowi udaje się podtrzymać również w odniesieniu do widzów, pokazuje nam w pierwszych scenach sam początek sytuacji, a później jedynie jej skutki.

Całą recenzję Marcina Pietrzyka przeczytacie TUTAJ

"Nakarmić boga wojny", recenzja filmu "Kraina małych ludzi", reż. Yaniv Berman

Co by się stało, gdyby w trakcie dziecięcej zabawy w wojnę plastikowy pistolet zaczął strzelać prawdziwymi kulami? Debiutant Yaniv Berman proponuje właśnie tego rodzaju grę z wyobraźnią: wychodząc od popularnych historii o paczce przyjaciół z podwórka buduje niepokojącą metaforę dorastania we współczesnym Izraelu. "Kraina małych ludzi" czerpie z różnych konwencji - ludowego podania, bajki, horroru - żeby opowiedzieć o dzieciństwie naznaczonym wojną, o beztrosce zapędzonej w kozi róg przez stan ciągłego napięcia, wymóg gotowości, oczekiwanie: na mobilizację, na bomby, przemoc, cierpienie. Atmosfera oblężonej twierdzy przenika cały ten film, błahe konflikty są zawsze walką na śmierć i życie. Pogodna tonacja buddy movie - krok po kroku, scena po scenie - ustępuję krwawej masakrze. 
 

 Berman umiejętnie stopniuje napięcie, ale od początku wprowadza elementy, które każą nam wątpić w gatunkową integralność filmu. Wspólne zabawy paczki przyjaciół - Hamiego, Taliego, Yonatana i Louie - mają w sobie dużo dosłowności, za to niewiele teatralnego udawania. W opuszczonej bazie wojskowej - chcąc dostać się na pełen pułapek plac zabaw, trzeba najpierw pokonać zasieki z drutu kolczastego - drewniane łuki, kusze i proce tracą niewinność. Nie ma też Indian z popkulturowych fantazji, ich miejsce zajmuje zabawa w czcicieli boga mordu. Bohaterowie wierzą, że studnia w bazie jest siedliskiem potwora, który domaga się od dzieci krwawych ofiar. Czy próbują w ten sposób przebłagać wojnę? Odpędzić jej widmo? A może wręcz przeciwnie – zbratać się z nią?

 Ten mroczny mikroświat podwórkowej "kryjówki" reżyser wpisuje w większą całość - życia na wojskowym osiedlu, na z pozoru przezroczystych przedmieściach. Ojcowie pakują broń i wyjeżdżają na kolejną wojnę, matki płaczą, a dzieci wychodzą z domów i toczą własną walkę. W rzeczywistości opanowanej przez wojenną logikę pojawia się wyłom - kryjówkę  zajmują dezerterzy, antyteza bohaterskich ojców. Członkowie paczki wchodzą więc w otwarty konflikt z tym, co w ich mniemaniu zasługuje na pogardę -  z ludźmi, którzy wybrali miłość i bezpieczeństwo zamiast strachu i śmierci. Pod nieobecność dorosłych to dzieci stają w obronie dominującego systemu wartości. 

Całą recenzję Marcina Stachowicza przeczytacie TUTAJ.

"Punkt po punkcie" - recenzja filmu "Olbrzym", reż. Johannes Nyholm

Jeśli nie potrafisz zdobyć punktu, przesuń bramkę - słyszy zdeformowany fizycznie i autystyczny Rikard (Christian Andren) od swojego przyjaciela i trenera, Rolanda (Johan Kylen), zaś słowa te szybko stają się mottem całego filmu - opowieści o mozolnym "przesuwaniu bramki" w zmaganiach z losem. Stawka jest wysoka: jest nią nie tylko trofeum w ogólnokrajowym turnieju gry w bule, ale również ludzka godność, odzyskanie matczynej miłości i - przede wszystkim - uczynienie ze swojej pasji sensu życia.


"Olbrzym"
debiutującego w pełnym metrażu Johannesa Nyholma to przedziwny splot dokumentalnej faktury obrazu z narracyjnym odlotem. Jest tu zarówno zdejmowana cierpliwie przez operatora "proza życia" jak i poezja w stylu fantasy: Rikard wyobraża sobie siebie jako mitologicznego giganta, przemierzającego nietkniętą przez cywilizację krainę. Z jednej strony mamy więc chropowate kino złożone ze "skrawków życia", z drugiej - oniryczną podróż do podświadomości bohatera. Plus przyprawy: elementy sportowego dramatu, szczypta absurdalnego humoru, kino inicjacyjne, moralitet. No i petanka, odmiana gry w bule - rzecz tylko pozornie nieefektowna i pozbawiona dramaturgicznego potencjału.

Całą recenzję Michała Walkiewicza przeczytacie TUTAJ.