Relacja

KARLOWE WARY 2016: Kurort dla kinofilów

autor: /
https://www.filmweb.pl/article/KARLOWE+WARY+2016%3A+Kurort+dla+kinofil%C3%B3w-118387
Karlowe Wary na każdym kroku atakują kontrastami. Czeskie uzdrowisko przypomina skrzyżowanie luksusowego kurortu z "Młodości" Sorrentina i Ciechocinka w szczycie sezonu. Podobna ambiwalencja przenika także sam festiwal, którego 51.edycja zakończyła się w sobotę. Choć czeska impreza dawno już przestała dotrzymywać kroku Cannes czy Wenecji, wciąż pozostaje najważniejszym wydarzeniem filmowym w naszej części Europy.

"Confessions", reż. Roberto Ando

Na tle festiwali o podobnej randze ten karlowarski zawsze wyróżniał się bezpretensjonalnością i dystansem do własnego statusu. Widać go doskonale w promujących imprezę filmikach z udziałem jej najważniejszych gości. Tym razem furorę robił zwłaszcza klip ze Zdenkiem Svěrákiem. Reżyser i scenarzysta, znajdujący się pod specjalnym nadzorem jędzowatej żony, próbuje zebrać myśli i napisać kolejny tekst. W obliczu braku natchnienia bierze do ręki otrzymaną w Karlowych statuetkę – globus podtrzymywany przez nagą kobietę. Gdy z czułością zaczyna dotykać jej miejsc intymnych, wena pojawia się błyskawicznie. Ot, czeski humor w pełnej krasie.

Walking on the Wild Side

Panujący na festiwalu luz udziela się także widowni, która znana jest z żywych i spontanicznych reakcji. Tym razem szczególnie zapadną mi w pamięć niekończące się wiwaty na cześć "Patersona" Jima Jarmuscha i brawa kwitujące kolejne wygłupy tytułowego bohatera "Toniego Erdmanna". Oba filmy zostały zaprezentowane w imponująco obszernej – skupiającej dzieła docenione uprzednio Cannes, Wenecji i Berlinie – sekcji Horizons. Na równie entuzjastyczne przyjęcie nie mogą zwykle liczyć tytuły z Konkursu Głównego. Mimo rytualnych narzekań na poziom tej sekcji, każdego roku pojawia się w niej jednak przynajmniej jeden film godny docenienia. Tym razem na miano to zasłużyły przede wszystkim "Confessions" Roberto Ando, w opinii wielu obserwatorów ciekawsze niż – nagrodzone ostatecznie Kryształowym Globusem – węgierskie "It’s Not the Time of My Life".

"Paterson", reż. Jim Jarmusch

Dla stałych bywalców festiwalu dobra forma Ando nie powinna stanowić zaskoczenia. Dwa lata temu włoski reżyser zachwycił karlowarską publiczność za sprawą – również prezentowanego w konkursie – "Viva la liberta". Klasa "Confessionsna pierwszy rzut oka wydaje się mniej oczywista. Na papierze fabuła – opowiadająca o konferencji z udziałem możnych tego świata, która zostaje zakłócone za sprawą tajemniczego zgonu jednego z uczestników – sprawia wrażenie niedorzecznej. Zamieszczone w filmie obserwacje reżysera, ubolewającego nad moralnym kryzysem współczesnej Europy, nie mogą też zostać uznane za specjalnie odkrywcze. "Confessions" są jednak jednym z tych filmów, w których "co" okazuje się znacznie mniej ważne niż "jak". Ando odsłania się jako wyśmienity stylista, który dodatkowo posiada umiejętność nieustannego zaskakiwania publiczności. Na porządku dziennym są w "Confessions" sceny, gdy patetyczny monolog zostaje bez ostrzeżenia przełamany przez ciętą ripostę lub slapstickowy gag. Nieprzewidywalność filmu stawia widza w pozycji słodkiej bezbronności: cieszymy się z tego, że nie mamy bladego pojęcia, co wydarzy się za chwilę i jesteśmy całkowicie zdani na łaskę reżysera jako przewodnika po świecie własnej wyobraźni. W tym nieco perwersyjnym flircie z publiką skutecznie wspomaga Ando Toni Servillo. Pamiętny Jep Gambardella z "Wielkiego piękna""Confessions" zamienił nienagannie skrojony garnitur na mnisi habit, ale zachował charakterystyczną dla siebie mieszankę klasy i nonszalancji. Servillo pozostaje również perfekcyjnym minimalistą: emocje, które inni aktorzy potrafiliby oddać tylko w długich monologach, on zaklina w niepozornym mrugnięciu okiem, błyskotliwym aforyzmie, czy wieloznacznym uśmiechu mogącym stanowić temat osobnego eseju.

Sięgający po ulubionego aktora Paola Sorrentina Ando zadłuża się u włoskiego zdobywcy Oscara także na innych płaszczyznach. "Confessions", za sprawą iście barokowego umiłowania sprzeczności i skłonności do wizualnych dowcipów, przypominają zarówno "Młodość", jak i "Skutki miłości". Podobieństwa te mają jednak, na szczęście, więcej wspólnego z kreatywną inspiracją niż ordynarną podróbką. O tym, że Ando pracuje na własny rachunek świadczy też charakteryzująca go umiejętność tworzenia genialnych miniatur, pojedynczych scen pozostających w głowie na długo po seansie. Z "Confessions" z całą pewnością zapamiętam następującą sekwencję: oto prominentni politycy, zmęczeni wielogodzinnymi negocjacjami, spotykają się w hotelowym lobby. Po wypiciu kilku drinków ktoś wyciąga gitarę i – ze wszystkich piosenek świata – wybiera do zaintonowania akurat "Walk on the Wild Side" Lou Reeda. Po chwili przyłączają się do niego także inni uczestnicy imprezy, a melancholijno–drapieżny szlagier o nowojorskich transwestytach na krótką chwilę jednoczy zwaśnionych przedstawicieli elit.

"Wilk z Kralovskych Vinohrad", reż. Jan Němec

Podobnych przebłysków talentu zabrakło w innych filmach konkursowych. Rozczarowani mogą poczuć się gospodarze festiwalu, którzy zaprezentowali w konkursie aż dwa tytuły podpisane przez klasowych reżyserów. Szczególnie boli porażka klasyka czechosłowackiej nowej fali Jan Němeca, który po latach milczenia postanowił wrócić do kina za sprawą "Wilka z Kralovskych Vinohrad". Nestor czeskiego kina zmarł w marcu, nie doczekawszy premiery i pozostawiwszy zadanie zmontowania ostatecznej wersji filmu jednemu ze swych asystentów. Nawet gdyby Němec zdołał ukończyć "Wilka..." samodzielnie, zapewne nie wpłynęłoby to jednak na polepszenie jego jakości. Problem z filmem zaczyna się już na poziomie jego podstawowych założeń. Twórca "Diamentów nocy" postawił na ryzykowną formułę autobiograficznego eseju. W miarę rozwoju fabuły opowiada o tym, jak całkiem poważnie planował zabicie Jeana–Luca Godarda, a w 1968 roku został ograbiony ze Złotej Palmy przez lewicowych pięknoduchów, którzy doprowadzili do przerwania festiwalu w Cannes. Brzmi to wszystko fascynująco, ale - choć Němec stara się opowiadać o przeszłości z anegdotyczną swadą – z każdego jego zdania przebija gorycz i frustracja dotycząca wydarzeń sprzed niemal pół wieku. W związku z tym "Wilk...", zamiast intrygować, wprawia w zakłopotanie jako gderliwa skarga wygłaszana na ostatnim oddechu, prosto z łoża śmierci. Smutny to koniec dawnego buntownika, który niegdyś podarował światu prowokacyjne "O uroczystości i gościach".

Zupełnie innego rodzaju wątpliwości wzbudza "Nauczycielka" Jana Hřebejka. Twórca "Musimy sobie pomagać", niegdyś uznany za nadzieję czeskiego kina, nie miał ostatnio najlepszej passy. W 2013 roku otrzymał wprawdzie w Karlowych Warach nagrodę za "Po ślubie", ale decyzja ta słusznie została uznana za kuriozalną i skwitowana gwizdami. Hřebejk, niegdyś realizujący średnio jeden film na rok, zwolnił tempo i na kilka lat schronił się w telewizji. "Nauczycielka" miała być jego wielkim powrotem do formy. Twórcy "Czeskiego błędu" nie udało się jednak spełnić pokładanych w nim oczekiwań. Specjalizujący się w obyczajowych komediach reżyser wziął się tym razem za poważny temat, ale ekranowy świat ponownie utkał z przerysowań i uproszczeń. Tytułowa bohaterka została odmalowana jako postać tak demoniczna, że aż trudno uwierzyć w jej istnienie (nagroda aktorska dla wcielającej się w nią Zuzany Maurery to największa tegoroczna pomyłka jury). Pierwsza połowa filmu, skupiająca się na przedstawieniu jej wymyślnych sposobów manipulowania uczniami i ich rodzicami, sprawia wrażenie mimowolnie groteskowej. Gwoli sprawiedliwości, im bliżej końca, tym bardziej "Nauczycielka" zyskuje na jakości i zamienia się w przekonujące studium czeskiej mentalności z czasów schyłkowego komunizmu (akcja filmu toczy się pod koniec lat osiemdziesiątych). Okazuje się jednak, że to zbyt mało, by zatrzeć negatywne wrażenie z początku. Prymus Hřebejk tym razem zasłużył wyłącznie na tróję.

Polskie sny

Choć zdarza się to coraz rzadziej, Karlowe Wary wciąż potrafią być trampoliną do międzynarodowej kariery. Na własnej skórze przekonał się o tym choćby Tomasz Wasilewski. Gdy kilka lat temu przywoził do czeskiego kurortu "W sypialni", był anonimowym debiutantem. Z "Płynącymi wieżowcami" wygrał karlowarską sekcję "East of the West" i rozpoczął triumfalny pochód przez dziesiątki festiwali. "Zjednoczone stany miłości" zaprezentował już we wspomnianej sekcji Horizons, a pokaz jego filmu sąsiadował z seansem "Juliety" Almodovara. W Karlowych nie brakowało zresztą głosów, że wizja Wasilewskiego okazała się znacznie bardziej przekonująca niż wynurzenia znajdującego się w wyraźnym kryzysie Hiszpana.

"Wszystkie nieprzespane noce", reż. Michał Marczak

Zapewne każdy z reżyserów prezentowanych w tym roku w czeskim kurorcie polskich filmów marzy o powtórzeniu sukcesów Wasilewskiego. Największe szanse ma na to opromieniony nagrodą na Sundance Michał Marczak. Zrealizowane przez niego "Wszystkie nieprzespane noce", rodzaj filmowego after party po "Boyhood" Linklatera, imponują jako połączenie swobody i dojrzałości. W opowieści o grupie warszawskich imprezowiczów Marczakowi udaje się z jednakową sugestywnością oddać zarówno ekstazę wieczorów, jak i melancholię poranków. Reżyser potrafi uchwycić momenty, w których pozorna beztroska w życiu młodych Warszawiaków zostaje przełamana przez intensywność pierwszych uczuciowych niespełnień i egzystencjalnych rozczarowań. Podczas seansu "Wszystkich…" trudno oprzeć się wrażeniu, że jego bohaterowie to niewinni czarodzieje na koksie: choć bezpruderyjni i spragnieni mocnych wrażeń, okazują się równie zagubieni jak bohaterowie pamiętnego filmu Wajdy.

Motyw trudów związanych z dojrzewaniem odgrywa główną rolę także w ciepło przyjętym przez festiwalową publikę "Kamperze". Prezentowany w konkursie "East of the West" film Łukasza Grzegorzka opowiada - w sposób lekki i zabawny - o zawieszeniu pomiędzy życiową stabilizacją a potrzebą wolności. Problem z "Kamperem" zaczyna się jednak na poziomie tytułowego bohatera. Inaczej niż choćby w filmach Dagura Kariego, charakteryzująca młodego mężczyznę niedojrzałość wydaje się bardziej irytująca niż urocza. Gdy Kamper po raz kolejny daje upust swojej nadekspresji i narcyzmowi, zamiast po kumpelsku przytulić, wolelibyśmy raczej sprać go po gębie.

"Kamper", reż. Łukasz Grzegorzek

Jeszcze więcej wątpliwości prowokują – prezentowane w Konkursie Głównym – "Fale" Grzegorza Zaricznego. Debiutującego w pełnym metrażu reżysera należy z pewnością pochwalić za bardzo rzadką podejmowaną w naszym kraju próbę realizacji kina społecznego. Choć twórca "Naszej zimy złej" opowiada o dzieciach z trudnych środowisk– inaczej niż choćby Robert Gliński w pamiętnym "Cześć, Tereska" – nie stara się przy tym celebrować na ekranie patologii i wynaturzeń. Niestety, chwilami Zariczny myli jednak subtelność ze zwyczajnym brakiem wyrazistości. Apatyczne, pozbawione fabularnej płynności, dryfujące od epizodu do epizodu "Fale" nie dają nam szansy, by zaprzyjaźnić się z bohaterkami i prawdziwie przejąć ich losami. Mimo wszystkich tych zastrzeżeń, czekam jednak na rozwój kariery Zaricznego. Wsławiony wielokrotnie nagradzanym "Gwizdkiem" reżyser dysponuje oryginalną, humanistyczną wrażliwością i całkiem możliwe, że jeszcze kiedyś wróci do Karlowych Warów ze znacznie lepszym filmem.

Na razie jednak przed nami przyszłoroczna, 52. edycja festiwalu, na której również nie zabraknie polskich akcentów. Zapewne najbardziej kontrowersyjnym z nich okaże się dokument Filipa Remundy i Vita Klusaka, którego fragmenty były prezentowane teraz podczas festiwalowych pokazów "Work in Progress". Autorzy głośnego "Czeskiego snu" zapowiadają swój nowy projekt jako komedię dokumentalną o polskim katolicyzmie. Na tym etapie trudno powiedzieć, czy efekt ich pracy wywoła wojnę polsko – czeską, czy zadziała jak terapia śmiechem, która nauczy naszych rodaków dystansu do samych siebie. Jedno jest pewne: będzie się działo!

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones