Felieton

Dyrygent ułudy

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/Dyrygent+u%C5%82udy-111077
Moje ukochane musicale mógłbym wyliczać bez końca, żaden bowiem gatunek nie jest mi równie bliski. Skoro zatem w polskich kinach tryumfy święci "Disco Polo", tym razem postaram się przybliżyć Czytelnikom Filmwebu właśnie film muzyczny – taki, który ukochałem ponad wszystkie inne, a który nad Wisłą pozostaje w zasadzie nieznany. "Muzyk", bo o nim mowa, w Stanach Zjednoczonych jest żelaznym klasykiem, podczas gdy w Europie kojarzymy go co najwyżej w sposób zapośredniczony – słynne "Till There Was You" Beatlesów jest bowiem coverem jednego z przebojów tego musicalu.



Najsłynniejszy film w karierze legendarnego broadwayowskiego reżysera, Mortona DaCosty, powstał w roku 1962, ale genealogia "The Music Mana" sięga co najmniej dekadę wstecz, kiedy to popularny kompozytor, dyrygent i osobowość radiowa, Meredith Willson, postanowił w końcu ugiąć się pod naciskiem przyjaciół i napisać musical oparty na wspomnieniach z dzieciństwa, spędzonego przezeń w idyllicznie zapamiętanym stanie Iowa. Mieszkańcy tego stanu, podobnie jak ich sąsiedzi z Missouri, znani są z krnąbrności i upartości, które otwarcie celebrują i wokół których Willson zbudował swego rodzaju prywatną mitologię. Na początku lat pięćdziesiątych nic nie wskazywało jednak, by to właśnie Willson – mimo nominacji do Oscara za ilustracje do "Dyktatora" Chaplina i "Lisiego gniazda" Wylera – miał być autorem kolejnego broadwayowskiego hitu, zwłaszcza że na nowojorskiej scenie dekada należała do dokonań Richarda Rodgersa i Oscara Hammersteina (którzy w musicalach takich jak "Południowy Pacyfik", "Dźwięki Muzyki" czy "Król i ja" serwowali kolejne łańcuszki nieśmiertelnych przebojów).

A jednak tak właśnie się stało: od premiery w listopadzie 1957 roku "Muzyk" nie schodzi z afisza, a jego filmowa wersja pozostaje jednym ze złotych klasyków tzw. Americany, czyli specyficznej odmiany patriotycznego folkloru zza oceanu, do której należą m.in. takie filmy, jak "Yankee Doodle Dandy" (1942) czy "Abe Lincoln w Illinois" (1940). Droga do sukcesu nie była łatwa: opublikowany w 1959 roku tomik wspomnień Willsona z okresu pracy nad sceniczną wersją "Muzyka", zatytułowany "But He Doesn’t Know the Territory", ujawnia, że wersja sceniczna była pisana od zera mniej więcej 30 razy, a do końcowej wersji musicalu nie weszło ponad 70 piosenek, które na różnych etapach wydawały się Willsonowi niezbędne. Mimo to gotowy spektakl, pomyślany jako "hołd rodowitego obywatela Iowy dla jego rodzinnego stanu", stał się czymś o wiele więcej: wesołym przepracowaniem legendy o Szczurołapie, okazją do unieśmiertelnienia grającego główną rolę Roberta Prestona, a wreszcie wehikułem dla nowatorskich piosenek – często pozbawionych rymów i opartych na rytmicznej białej prozie, wyprzedzającej o kilka dekad dokonania rapu i hip-hopu.



Oto latem 1912 roku, jeszcze przed zawieruchą dwóch wojen światowych, do niewielkiego River City przyjeżdża zawodowy oszust, samozwańczy "profesor" Harold Hill (genialny Preston), trudniący się wyciąganiem pieniędzy od naiwnych rodziców, urzeczonych wizją uczestnictwa ich pociech w chłopięcej orkiestrze dętej. Szwindel Hilla pozostaje niezmienny: najpierw wmawia konserwatywnie nastawionej gawiedzi, że po piętach depcze im zło w postaci postępu (popisowy numer pt. "Trouble"), a następnie przekonuje, że tradycyjna orkiestra dęciaków jest tym, co uzdrowi moralność lokalnej młodzieży (klasyczne "Seventy-Six Trombones"). Rodzice ochoczo wpłacają kasę na instrumenty, które nigdy nie nadjeżdżają, a Hill opuszcza miasto, zanim mieszkańcy zwęszą podstęp. Tym razem sprawy nie idą jednak tak łatwo, a to za sprawą miejscowej bibliotekarki imieniem Marian (cudowna Shirley Jones), która nie tylko nie daje się zwieść Hillowi (przynajmniej na początku), ale na dodatek otwiera przed nim szansę zmiany profesji na uczciwszą, co po raz pierwszy jawi mu się jako całkiem atrakcyjna opcja.

Dramaturgia filmu zbudowana jest wokół wirtuozerii, z jaką Hill owija sobie małe miasteczko wokół palca, zaczadzając zdrowy rozsądek pochlebstwami ("Ma pan cudowny głos!", "Pani jest stworzona do tańca!") i cierpliwie budując mit, w którym cała zbiorowość stopniowo pokłada wiarę. Paradoks "Muzyka" polega na tym, że zwodniczy proceder Hilla nie zostaje bynajmniej przez twórców potępiony: wręcz przeciwnie, Willson ukazuje rodzącą się na fundamencie ułudy solidarność jako wartość jednoznacznie pozytywną i ożywczą. Hill uśmierza lokalne konflikty, zamieniając czterech zwaśnionych obywateli w cudownie brzmiący kwartet a capella (grany przez prawdziwych The Buffalo Bills). Więcej nawet: leczy kompleksy, bo to dzięki niemu grany przez małego Rona Howarda chłopczyk przestaje się jąkać. Wreszcie – last but not least – uwalnia młodych spod jarzma purytańskiej moralności, zmieniając bibliotekę w miejsce niewinnych schadzek, co obrazuje najlepszy numer taneczny filmu, wpleciony w piosenkę "Marian the Librarian" (i stanowiący matrycę, z której znacznie później narodzą się "Footloose" i "Wirujący seks") . Pod względem ambiwalencji, jaką film obdarza postać przybysza-trickstera-uwodziciela, jednocześnie umacniającego lokalną społeczność i wywracającego jej symboliczne uniwersum do góry nogami, "Muzyk" jest filmem równie prowokacyjnym, co pokrewne mu fabularnie "Salto" (1965) Tadeusza Konwickiego – nawet jeśli to ostatnie kończy się chocholim tańcem do kompozycji Krzysztofa Komedy, a "Muzyk" sięga po optymistyczny marsz, utrzymany w zaraźliwych rytmach Johna Philipa Sousy (zresztą mistrza Willsona).



Oprócz tych już wymienionych pierwszorzędnych piosenek jest tu wiele – od lirycznej miniatury "Sincere" aż do rozbudowanego dialogu dwóch melodii w śpiewanych symultanicznie "Lida Rose" i "Will I Ever Tell You". I nawet jeśli "Iowa Stubborn" pozostaje klasycznym listem miłosnym dla regionalnych przywar, a "The Sadder But Wiser Girl" to cudownie pikantny hołd dla dziewczyn "grzesznych, a nie grzecznych", to i tak numerem absolutnie popisowym jest "Trouble" – niekończąca się litania przestróg, jaką Harold Hill wygłasza na rynku River City, ostrzegając mieszkańców przed moralnym zepsuciem, jakie niechybnie nastąpi za sprawą nowości w postaci pierwszego w mieście stołu bilardowego. To jedna z najlepszych scen w historii amerykańskiego teatru i kina: Preston wyrzuca z siebie setki słów na minutę, nieobecność rymów zostaje zrekompensowana zaraźliwym rytmem, a my jako widownia dajemy się w końcu porwać demagogii bohatera w stopniu nie mniejszym niż bogobojni obywatele stanu Iowa. Trudno wskazać na równie ekscytujący portret zbiorowej manipulacji w amerykańskim kinie muzycznym – chyba tylko "Press Conference Rag" z "Chicago", z Billym Flynnem wodzącym za nos tłumek dziennikarzy, zbliża się do podobnej wirtuozerii. (Dość powiedzieć, że niedościgniony oryginał zainspirował piszącego te słowa do najbardziej niecodziennego hołdu w całej jego krytycznofilmowej karierze.





W 2003 powstał telewizyjny remake "Muzyka", firmowany przez wytwórnię Disneya i wyjątkowo wystawny, jak na produkcję przeznaczoną na mały ekran – Hilla zagrał Matthew Broderick (opierając się na recytacji mocno spowolnionej i dość nieobecnym przez większość czasu wzroku). Film okazał się poprawny, ale nie wybijał się ponad przeciętność, z wyjątkiem występu Kristin Chenoweth jako Marian, która wniosła operowy kunszt wokalny do materiału, który nie był pisany z myślą o wielkich śpiewakach i zawsze czarował pewną prowincjonalną szorstkością (o dziwo, nie zaszkodziło to całości: Chenoweth jest komiczką zbyt wybitną, by pozbawić występ zdrowej dawki autoironii).

Mimo wszystko to film DaCosty (urodzonego, nota bene, jako Morton Tekosky), ze swą szerokoekranową fotografią i Technicolorem (operatorem był stały współpracownik Hitchcocka, Robert Burks), pozostaje wersją klasyczną – przede wszystkim dzięki unieśmiertelnieniu scenicznej roli Prestona. Zwłaszcza zaloty Harolda  do surowej Marian mają w sobie cudowny liryzm mezaliansu: oto wcielenie cnoty i szacowności powoli ulega czarowi  patentowanego kłamcy i włóczęgi – zupełnie jak w disnejowskim "Zakochanym kundlu" (1955), który był z kolei hołdem Walta Disneya dla zapamiętanego przezeń idyllicznego Missouri.



To zestawienie może tylko wyglądać na przypadkowe: należy pamiętać, że czas między sceniczną premierą "Muzyka" a jego wersją filmową to w zasadzie ostatni moment, kiedy Ameryce wydaje się jeszcze, że jest krajem niewinnym i jednolitym. Już wkrótce kontrkultura rozedrze społeczeństwo na wrogie obozy, wędrownego sprzedawcę Harolda Hilla zastąpi wędrowny dealer narkotyków ze "Swobodnego jeźdźca", na Broadway wtargnie "Hair".  Świat minionych tradycji będzie opłakiwał co najwyżej Tewje Mleczarz w "Skrzypku na dachu", targując się z Bogiem z chaty w malutkiej, wyidealizowanej Anatewce, która nie wróci już nigdy – tak jak nie wróci wyśnione River City w stanie Iowa, którego nostalgiczny portret unieśmiertelnił w "Muzyku" Meredith Willson.