Relacja

NH 2011: Nie karmić trolli

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/NH+2011%3A+Nie+karmi%C4%87+trolli-75904
W ramach rozgrzewki przed konkursem głównym postanowiłem wybrać się wczoraj na filmy z sekcji "Norwegia bez granic". Chciałem sprawdzić, jak się ma kinematografia braci Skandynawów.  Okazało się, że wszystko z nią w porządku: ambitne obrazy poruszają do głębi, a rozrywkowe  setnie bawią.

Zacząłem od "Limbo" w reżyserii Marii Sødahl. Film opowiada historię Sonji (nominowana w tym roku do norweskich Oscarów bardzo dobra Line Verndal), która wraz z dwójką dzieci przyjeżdża z zaśnieżonej ojczyzny do Trynidadu. Tutaj na kontrakcie od kilku miesięcy pracuje jej mąż – specjalista od wydobycia ropy naftowej. Bohaterce ciężko jest się przyzwyczaić do nowego miejsca. Nie pomagają ani tropikalny klimat, ani duży dom ze służbą. Kiepski stan psychiczny Sonji pogłębia informacja, że mąż zdradzał ją z pracownicą biura.

W terminologii chrześcijańskiej limbo oznacza otchłań – miejsce, do którego trafiają po śmierci osoby narodzone przed zmartwychwstaniem Jezusa oraz nieochrzczone noworodki. Dla bohaterów limbusem jest słoneczny Trynidad – pozorny raj na ziemi, gdzie na leżakach pod palmami opalają się wydrążeni ludzie. Rytm ich życia wyznaczają kolejne pięcioletnie kontrakty. Jeśli nie uda im się ich przedłużyć, będą musieli szukać swojego kawałka podłogi gdzie indziej. Choć z wiekiem coraz trudniej jest się przystosować do kolejnych przeprowadzek, luksus uzależnia. Brak kontraktu oznacza powrót do szarej i zimnej Norwegii. Tę matnię ładnie obrazuje wątek nowych znajomych Sonji – starzejących się, bezdzietnych małżonków, którzy już nie mówią sobie: "kocham cię".

Choć "zbawienie" nadchodzi w filmie Sødahl w Boże Narodzenie i jest okupione czyjąś śmiercią, odżegnywałbym się do religijnej interpretacji tej historii. Limbus jest przede wszystkim stanem umysłu lub – jak kto woli – duszy. To, ile w nim będziemy przebywać, zależy tak naprawdę od nas. Dobry film, choć nie nastraja do egzotycznych wycieczek. Egzystencjalne katusze mogą nas dopaść także na ciepłej plaży po szóstym drinku z palemką.

A teraz coś z zupełnie innej beczki: "Łowca trolli". Tytuł filmu należy interpretować dosłownie. Główny bohater nie poluje na nastoletnich rozrabiaków z forum Filmwebu, lecz na znane z bajek stwory. W krwawej odysei towarzyszy mu trójka studentów-reportażystów.



"Łowcę" zrealizowano w modnej ostatnio w Hollywood estetyce "mockumentary" - udawanego dokumentu. Tak jak w "Kwarantannie" czy "Ostatnim egzorcyzmie" operator to jednocześnie jedna z postaci filmu. Narracja jest rwana, bohaterowie bardzo często zwracają się wprost do kamery, a w scenach akcji obraz trzęsie się jak ofiara choroby Parkinsona. Na tle konkurencji norweska produkcja wyróżnia się poczuciem humoru i sporym natężeniem absurdu.

Z filmu dowiadujemy się, że norweski rząd ukrywa przed obywatelami fakt istnienia sporej ilości trolli. Aby utrzymać je w ryzach, cały kraj został opleciony przewodami elektrycznymi pełniącymi w rzeczywistości funkcję drutów kolczastych. Gdy jednak monstra zaczynają rozrabiać, do akcji wkracza Hans – jednoosobowa armia. Facet nie wygląda może zbyt efektownie (broda mieszkańca Dworca Centralnego, dziurawy sweter i mało twarzowy kapelusik), ale w swojej profesji wydaje się niezastąpiony. Pracujący na zlecenie ministerstwa Hans odczuwa jednak coraz większe niezadowolenie – nie dość, że pensja jest kiepska, to jeszcze nikt nie płaci mu za nadgodziny i weekendy (ach, ten państwowy garnuszek...). Gdy studenci nazywają go superbohaterem, ten skromnie spuszcza głowę i stwierdza, że odwala tylko brudną robotę.

Huragan śmiechu na sali wywołało pojawienie się polskiego współpracownika Hansa. Rezolutny pan Piotr ukradł z zoo niedźwiedzia mającego wziąć na siebie winę za szkody, których dokonał jeden ze stworów. Wniosek? Chcesz się pozbyć trolla, pomoże ci Polak.