Wywiad

WYWIAD: Greckie kino na salonach. Rozmowa z reżyserką "Attenberg"

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/WYWIAD%3A+Greckie+kino+na+salonach.+Rozmowa+z+re%C5%BCyserk%C4%85+%22Attenberg%22-76162
Mój wywiad z Athiną Rachel Tsangari kilkakrotnie przerywał dzwonek telefonu. Jak wytłumaczyła mi grecka reżyserka, chodziło o zaaprobowanie katalogu do tegorocznego festiwalu w Wenecji, gdzie w konkursie głównym będzie pokazany wyprodukowany przez nią "Alpeis". To nowy film Giorgosa Lanthimosa, twórcy nominowanego do Oscara "Kła". Do Wrocławia Tsangari przyjechała, by pokazać swój reżyserski debiut, "Attenberg". Obraz jest szeroko dyskutowany na Nowych Horyzontach i nieoficjalnie mówi się, że ma szansę na zgarnięcie jednej ze statuetek. 

Z Tsangari  rozmawiałem między innymi o "Greku Zorbie", koszmarnych greckich rodzinach, magii pracy w kabinie projekcyjnej i trudach zawodu producenta. Powiem Wam jedno: ta kobieta nie da sobie w kaszę dmuchać.

Kilka dni temu zmarł Mihalis Kakogiannis, twórca "Greka Zorby". Ten film do dzisiaj jest najlepiej rozpoznawalną grecką produkcją, choć od jego powstania minęło już prawie pół wieku. Czy Tobie, jako Greczynce, odpowiada  przedstawiony w filmie, momentami mdławo optymistyczny portret kraju jako stolicy radości i pasji  podlanej odrobiną szaleństwa?

Myślę, że "Zorba" to jeden ze słabszych filmów Kakogiannisa. Ten reżyser ma na koncie kilka prawdziwych arcydzieł, które znajdują się w panteonie greckiego kina. Niemniej opowieść o krzykliwym i wiecznie uśmiechniętym Greku nadal jest wizytówką naszego kraju. Nie twierdzę, że z tą postacią nie wolno czy też nie da się utożsamiać. Ale, na Boga, minęło już trochę czasu i Grecja naprawdę nie wygląda tak jak w "Zorbie". Wystarczy spojrzeć na ostatnie wydarzenia polityczno-gospodarcze.

Patrząc na Twój film, wydaje mi się, że Grecja zaczyna raczej przypominać Austrię z filmów Hanekego i książek Jelinek. To nie jest już kurort wypoczynkowy z Partenonem i talerzem musaki, lecz kraj, który aż się kotłuje od bardzo złych emocji.

"Attenberg" został nakręcony w Grecji z greckimi aktorami i za greckie pieniądze, ja jestem greckim filmowcem, ale to nie jest film konkretnie o Grecji. Przedstawiam uniwersalne sytuacje, które mogłyby się wydarzyć w każdym innym miejscu na Ziemi. Chodziło mi raczej o sportretowanie stanu ducha współczesnego człowieka. Zdaję sobie jednak sprawę, że mój film w jakiś sposób reprezentuje Grecję.   

No właśnie. Greckie filmy niezwykle rzadko trafiają do polskich kin. Nagle możemy jednak zobaczyć przerażającego "Kła", teraz twój "Attenberg" i jeszcze pokazywaną na Nowych Horyzontach "Ojczyznę". Wszystkie te obrazy pokazują poharatane emocjonalnie rodziny z olbrzymimi problemami. Zaczynam się zastanawiać, dlaczego greccy filmowcy biorą akurat ten temat na warsztat.

Pewnie dlatego, że w Grecji mamy teraz sporo problemów. To wszystko, co dzieje się w polityce czy gospodarce, odbija się właśnie na rodzinach, które powinny przecież być wsparciem każdego człowieka. Często bywa jednak tak, że człowiek pozostaje sam i wszyscy mają go gdzieś. Wielkie krajowe firmy zatrudniające tysiące ludzi również są czymś na kształt rodzin. I te rodziny upadają jedna po drugiej. Tracimy grunt pod nogami. W naszych filmach rodzina może zostać odczytana  jako alegoria tego, co widzimy codziennie w wiadomościach i na ulicach.



Ciężko jest nakręcić w Grecji swój pierwszy film?

Dlaczego pytasz?  

Bo w Polsce do niedawna trzeba było mieć naprawdę twardy tyłek i dużo samozaparcia, żeby w końcu zebrać kasę na debiut. Dziennikarze regularnie podczepiali określenie "młody reżyser" pod twórców po czterdziestce. Ciekawi mnie, czy podobnie jest u Was.

Wiem, o czym mówisz! To jakiś koszmarny absurd, że ludzie próbują za wszelką cenę zadebiutować za kamerą, a kiedy już im się to udaje, to akurat zaliczają kryzys wieku średniego. Ciągle jest za mało pieniędzy, a za dużo biurokracji. Moja rada brzmi następująco: należy nakręcić film za wszelką możliwą cenę. Nie warto oglądać się na rządowe granty, które często przeznacza się na różne kurioza. Mamy ze znajomymi taką grupę wsparcia – każdy odpowiada za jakąś działkę, dokłada się do budżetu tyle, ile może. Dzięki temu czujemy się niezależni i możemy kręcić, co nam się podoba. Podobne grupy można spotkać w Stanach Zjednoczonych, a także niektórych krajach europejskich.

Studiowałaś między innymi filozofię i literaturę. Dlaczego zdecydowałaś się w końcu kręcić filmy?

Nie wydaje mi się, abym teraz poświęciła się karierze filmowca. Po prostu są czasem takie rzeczy, które trzeba zrobić. Każda osoba z mojej ekipy podczas realizacji "Attenberga" wykorzystała  swoją wiedzę z wielu dziedzin. Na tym polega też kręcenie filmów: na łączeniu sił i tworzeniu kombinacji różnych talentów. Chodzi także o przekraczanie granic, dokonywanie odważnych wyborów.


"Attenberg"

Zanim stanęłaś za kamerą "Attenberga", wyprodukowałaś nominowany do Oscara "Kieł". Która funkcja na planie jest trudniejsza: reżysera czy producenta?

Zdecydowanie producenta. To na nim skupia się największa odpowiedzialność za film. Na planie może się wydarzyć mnóstwo złych rzeczy, a ty musisz sobie z nimi poradzić. Reżyser ma jakąś wizję, ale nie zrobi nic, póki producent nie przebije się przez tony papierów i nie policzy kosztów. Przez cały dzień siedzisz jak na szpilkach i w duchu modlisz się, żeby wszystko poszło dobrze. Wypijasz hektolitry kawy, żyjesz w ciągłym stresie, nie możesz spać. A zadowolony reżyser tylko siedzi sobie na krzesełku i krzyczy "akcja" (śmiech).

Wyczytałem, że przez jakiś czas pracowałaś jako kinooperatorka. Jak wspominasz tamten okres w swoim życiu?  

Nie uważam się za reżyserkę, raczej za filmowca. I w tej mojej filmowej karierze najmilej wspominam właśnie okres pracy w kabinie projekcyjnej. Dla mnie to było niemalże religijne przeżycie – obcować z filmem w fizycznej postaci, czyli z taśmą. Dotykać ją palcami, przeglądać kolejne kadry. Trudno mi jest opisać odczucia, jakich wtedy doświadczałam. Czysta magia.


"Attenberg"

Spędziłaś kilka lat w Stanach Zjednoczonych. Mieszkałaś w Austin – kolebce amerykańskich niezależnych filmowców, w tym Richarda Linklatera i Roberta Rodrigueza. Czego się wtedy nauczyłaś?

Ha! Zagrałam nawet grecką kuzynkę u Linklatera w "Slackerze". Oczywiście, uwielbiałam Amerykę. Byłam dopiero co po szkole i dostałam zagraniczne stypendium. Prawie nie znałam świata, więc chłonęłam wszystko dookoła mnie. Gdy poznałam Richarda, zachwyciłam się tym, że on i jego ekipa byli naprawdę dobrymi kumplami. Oglądali wspólnie filmy, kołowali pieniądze na realizację własnych i byli gotowi na wszystko, żeby, na przykład, zdobyć kamerę i taśmę. Tworzyli  filmową społeczność – oni żyli wyłącznie tym, co udało im się obejrzeć. Coś podobnego widzę właśnie we Wrocławiu na Nowych Horyzontach. Gdy Linklater nakręcił "Slackera" film o tym, jak wszyscy jesteśmy pokręceni – zrozumiałem, że w kinie wcale nie chodzi o wielką sztukę.  Ważniejsze jest eksplorowanie tego, co w nas siedzi. Liczy się również to, żeby mieć grupę oddanych przyjaciół, z którymi możesz się w to zaangażować. Film jest przecież zbiorowym doświadczeniem. Zarówno dla jego twórców, jak i widzów.

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones