Felieton

Rumuński klejnot

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/Rumu%C5%84ski+klejnot-135002
Rumuński klejnot
źródło: Materiały prasowe
W najnowszej odsłonie swojego cyklu felietonów Jakub Socha przygląda się rumuńskiemu filmowi "Nie obchodzi mnie, czy przejdziemy do historii jako barbarzyńcy". Jak pisze – "ciekawszego obrazu historycznego w tym roku raczej nie zobaczycie".
Jeszcze gdyby to wymagało niewielkiego nakładu pracy, tylko kilku kłótni z aktorami, dwóch, trzech prób. Niestety. Marin nie ma czasu, żeby odsapnąć, ciągle jest w procesie twórczym, gdy wraca do domu, wertuje książki, przegląda archiwa. A w międzyczasie prowadzi niekończące się dyskusje z decydentem z ratusza. To ciekawa postać. Znów przypomina kogoś dobrze znanego – cwanego redaktora z telewizji w przyciemnianych okularach z "Człowieka z marmuru". Na miejsce prób przychodzi jak doża – asystentka trzyma parasol nad jego głową, żeby tylko pan urzędnik się nie zmoczył. To prawdziwy złotousty, nie ma w sobie nic z troglodyty. Zapewni o wsparciu dla sztuki, o tym, że brzydzi się cenzurą i szanuje wolność artystyczną, ale zaraz potem zapyta: czy naprawdę nie ma ciekawszych tematów? Odwoła się do natury człowieka, która jest zła nie od dziś. Przywoła kilka innych ludobójstw i rzuci: dlaczego nie o nich? Zasugeruje, że współczesność jest prawdziwym polem eksploatacji, że o przeszłości nic nie wiemy. Pofilozofuje o terapii i przemocy, opowie się po stronie taoizmu, wreszcie wyciągnie spod pazuchy Rorty'ego i zada ostateczny cios: dobrze, ale czym tak naprawdę jest prawda? Cały ten kankan wokół artystki wynika po prostu z faktu, że wzięła się za niewygodne zdarzenie. Za zdarzenie mało bohaterskie, które przecież nie powinno mieć pierwszeństwa przed zdarzeniami będącymi dowodem heroizmu rodaków. Urzędnik, gdy widzi, że trafił na trudną zawodniczkę, prosi, żeby chociaż zrezygnowała z najbardziej drastycznych scen: zaganianie do na miejsce zbrodni – tak; egzekucja – nie. Gdy i tu napotyka sprzeciw, mówi: stop!, i cofa finansowanie. Marin by się pewnie w tym momencie zagotowała, gdyby nie sprytny kolega, który mówi jej: zgódź się, co ci szkodzi, przecież i tak w trakcie premiery zrobimy to, co będziemy chcieli. Tu sztuka robiona na żywo ma przewagę nad filmem – trudniej ją zatrzymać. Ale najważniejsze jest jedno w tym całym ambarasie – problem z odgórnym finansowaniem sztuki przez państwo. I tak źle, i tak niedobrze. Bez wsparcia państwa czy miasta jej istnienie jest w zasadzie niemożliwe, ze wsparciem – problematyczne i trudne.

Radu udaje się jakoś funkcjonować poza tym paradygmatem. Sam powołuje się na Godarda, który mówił, że jeśli masz tylko dolara na film, to zrób film za dolara. W wywiadach opowiada o inspiracji twórczością dwojga francuskich reżyserów, Danièle Huillet i Jean-Marie Strauba, którzy zasłynęli swoimi niskobudżetowymi projektami, realizowanymi w Niemczech i Włoszech, z dala od mainstreamu. Choć twórczość Rumuna nie sytuuje się na marginesach europejskiego kina artystycznego, jest w niej rzadko spotykana dezynwoltura. Autor "Nie obchodzi mnie, czy przejdziemy do historii jako barbarzyńcy" kiedyś jeszcze przejmował się, że nie wypracował łatwo rozpoznawalnego stylu, teraz chyba zdaje sobie sprawę, że wymyślanie się na nowo jest jego największą siłą. Nie tak dawno zrealizował "Aferim!", czarno-biały eastern, którego akcja rozgrywa się na Wołoszczyźnie w pierwszej połowie XIX wieku. Całość opowiada o polowaniu na Cygana, który uciekł z pieniędzmi bojara. Jude, podpierając się gatunkiem, odkrywa fundamenty rumuńskiego społeczeństwa, które tworzą pańszczyźniana przemoc, różne formy podległości (Rumunów wobec Turków, Żydów wobec Rumunów) i ksenofobii. Chwilę później nakręcił "Zabliźnione serca", swobodną adaptację prozy Maxa Blechera – film celowo winietowany, dialogujący z "Czarodziejską górą" Mana. Z perspektywy tego statycznego, wymuskanego filmu, rozpadającego się na epizody poprzedzielane planszami z cytatami z Blechera, trudno sobie wyobrazić, że Jude zaczynał od małego realistycznego obrazka o chłopcu, który idzie z ojcem przez błoto z wielkim pakunkiem na plecach, w którym znajduje się zepsuty telewizor z kineskopem, wielkości szafy. A zasłynął dwoma smutnymi komediami: "Najszczęśliwszą dziewczyną na świecie" i "Wszystkimi w naszej rodzinie". Ten pierwszy to historia córki jadącej z rodzicami do stolicy, żeby odebrać samochód, który wygrała w konkursie – ze świadomością, że rodzice zaraz jej ten samochód zabiorą. Drugi opowiada o życiowo przegranym protetyku, który próbuje pojechać ze swoją córkę na wczasy, ale zamiast tego bierze zakładników pod postacią byłej teściowej, byłej żony i jej obecnego partnera. Radu mistrzowsko inscenizuje tu wymiany zdań między bohaterami, coś jakby wir, który zasysa ich coraz bardziej pod powierzchnię. "Wszystko szybko mija, a życie to rozczarowanie", mówi ktoś nagle. Ktoś inny dodaje: "Żyjemy, jak możemy, nie tak jak chcemy". W tych  dwóch złorzeczeniach jest cały Jude, choć chyba nie wypada sprowadzać jego kina do fatalizmu. Rozpina się ono między fatalizmem a słowami, które w zakończeniu "Wszyscy w naszej rodzinie" rzuca wyłaniający się niespodziewanie niepozorny ochroniarz z apteki. Częstując głównego bohatera papierosem, mówi mu: "Łazarzu, ja ci mówię – wstań".