obejrzałam zachęcona pozytywnymi recenzjami i zawiodłam się gdyż spodziewałam się czegoś ponad kino familijne i dla nastolatków. Osobiście w podobnej tematyce dużo bardziej poruszył mnie Mysterious Skin. Pewnie dobrze, że są kręcone takie filmy w lżejszym klimacie, ale osobiście czułam, że jest zbyt poprawny. Teraz już nie jest takim wielkim wyzwaniem opowiedzieć o homoseksualizmie, seksie w jakikolwiek sposób. Dla mnie osobiście za słodko. Nie czułam, że to dotyka życia.
Podobne odczucia. Okropnie sztampowy film, schemat z "500 dni miłości" i szeregu innych "indie movies" został dosłownie skopiowany - nieśmiały neurotyk - geniusz, ładna muzyka w tle, przeciągające się ujęcia, wszystko tak poprawnie skrojone pod nagrody i uznanie widza, że aż... nieszczere. Nie poczułem jakiejkolwiek więzi z żadnym z bohaterów. Charlie nie wzbudza współczucia czy sympatii, a irytację, Sam też ciężko polubić. Ciekawy jest wątek Patricka i Brada, ale też potraktowane po łebkach.
Spore rozczarowanie, sama muzyka The Smiths w tle filmu nie uratuje.
Co do tego "indie schematu" to film jest oparty na podstawie powieści, a nie jest żadną kopią wymienionych przez Ciebie tytułów. Moim zdaniem jest jak najbardziej szczery i zapadający w pamięć, a aktorzy świetnie wcielili się w swoje ekranowe postacie, jeszcze bardziej je uwiarygodniając.
Charlie akurat moją sympatię wzbudził już od samego początku, zarazem nieśmiały outsider odnajdujący się w literaturze i "cichy obserwator", który niczego nie udaje i potrafi dostrzec różne rzeczy, rozumiejąc je bez potrzeby ich komentowania czy rozgłaszania, jak postąpiłaby większość jego rówieśników, który odnajduje się w gronie dwójki starszych, prawdziwych przyjaciół, akceptujących go bez zastrzeżeń, takiego jaki jest. A dlaczego poniekąd taki jest wyjaśnia nam delikatnie zasygnalizowana, wzruszająca końcówka. Czasem nie trzeba pokazywać czegoś dosadnie aby uzyskać zamierzony efekt.
Może i całość nie jest idealna, przyznaję czasem w stosunku do książki ułagodzona, ale to zupełnie mi nie przeszkadzało w jej odbiorze. Myślę, ze to bardziej film, który albo się "czuje" albo nie, a który zawiera w sobie beztroskę i nostalgię szalonych, licealnych lat, kiedy rzeczywistość nie była jeszcze tak bardzo "wirtualna" i kiedy dla przyjaciół nagrywało się miksy utworów na kasecie (kto pamięta, ten wie jak było ;D), nawiązania do niesamowitego "RHPS" oraz powtórzoną na ekranie dwukrotnie, niepowtarzalną scenę w tunelu, a tle nieśmiertelny klasyk Bowiego. Zdecydowanie "nieskończoność" poczułam i ja!
Nie ma potrzeby tłumaczenia mi filmu, widziało się bardziej skomplikowane obrazy i dawało się jakoś radę. ; )
Jest cienka linia pomiędzy pokazaniem sympatycznego, odizolowanego człowieka, który żyje w świecie swoich pasji (damn it, tacy ludzie są w życiu przecież najciekawsi), a tym co mamy w filmie - Charlie to "rozmemłana", nijaka postać, przesadny eskapista, który woli krzywdzić Mary Elizabeth niż powiedzieć jej w twarz, że niczego do niej nie czuje. Na odwagę zdobywa się raz, w sytuacji skrajnej i dopiero, gdy ponoszą go emocje - gdy broni Patricka w szkole. Naprawdę, mi ciężko było poczuć do niego jakąkolwiek sympatię. Zresztą, masę w tym filmie takich pourywanych, źle poprowadzonych wątków - Alice i jej skłonność do kradzieży jeansów z mallów, powiedziane, urwane, po co? Jeżeli napiszesz, że do zrozumienia tego konieczna jest lektura książki - cholera, tym gorzej dla filmu, który jako osobny twór powinien zaadaptować fabułę do formatu wizualnego i ściśle ograniczonego czasowo. ; )
Pamiętam czasy kaset, VHS - ów, mam potężny sentyment do stylistyki lo - fi i nawet pewnego wybielania klimatu lat 90 - tych, całej tej naiwnej, pozbawionej pośpiechu atmosfery - tym razem nie pomogło, ja nie poczułem. :)
Pozdrawiam!
Jak juz wcześniej wspomniałam, całość nie uważam bynajmniej za idealną, także dostrzegam fabularne uproszczenia, ale nie było ich znowu tak dużo i imho nie odbiły się negatywnie na samym filmie.
Dla mnie akurat niedokończony wątek Alice nie był dla fabuły najistotniejszy, czepiasz się ;-) W książce była z tego co pamiętam trzecioplanową postacią i również był nierozwinięty. Powiedziałabym nawet, że ta filmowa nawet bardziej zaznaczyła swoją obecność. Zresztą cała powieść jest w formie listów Charliego, który jedne wątki bardziej rozwija, inne porzuca, a do jeszcze innych wraca.
Charlie nie wydał mi się "rozmemłany", na pewno inny, żyjący w swoim świecie i zmagający się z własnymi, niebłahymi demonami. Oczywiście powinien powiedzieć Mary Elizabeth prawdę, ale nauczkę dostał i później swój błąd naprawił. Myślę, że scena, w której występuje w obronie Patricka była dla niego przełomowa, gdyż po raz pierwszy nie jest już tylko biernym "obserwatorem", ale naprawdę zaczyna działać. Pod koniec filmu widać sporą różnicę jaką przebył i zmiany jakie się w nim dokonały, w dużej mierze właśnie dzięki poznaniu Patricka i Sam.
Klimat lat 90-tych świetnie oddały takie filmy jak choćby "Orbitowanie bez cukru" (tego tytułu nie da się przebić ;D), "Empire Records", "Świat Wayne'a" czy "Samotnicy". Bynajmniej nie porównuję do nich "Perksów", ale w filmie Chbosky'ego też pobrzmiewa tęsknota za tymi zwariowanymi czasami, które już nie wrócą oraz równie dobra muzyka. Nade wszystko jednak dla mnie to opowieść o prawdziwych więziach przyjaźni, a te są nie do przecenienia.
Z całą pewnością będę wracać do wielu niezapomnianych "wallflowersowych" scen, oprócz tych wymienionych, takich jak toast Patricka, całej kapitalnej sceny "Oh my God, they're playing good music", reakcji Charlie'go gdy otrzymuje maszynę do pisania, czy też wszystkie sceny, w których wspomina ciotkę. Szkoda, że jego klimatu nie poczułeś, ale jakby to ujął Kurt V., zdarza się :) Również pozdrawiam!
Nie obrażaj się, ale trochę analizujesz film jak na lekcjach polskiego gdzie najpierw określa się kto jest bohaterem pozytywnym, kto negatywnym i w końcu co poeta miał na myśli... Chłopak nie jest eskapistą, po prostu za wszelką cenę (nawet kosztem swoich marzeń i pragnień) pragnie akceptacji i trochę się przy tym 'sprzedaje' (złe słowo ale dobrze oddaje relację między Charliem a resztą - vide krótka rozmowa z Mary Elisabeth przez telefon, oczywiście o ile dobrze zrozumiałem bo film oglądałem w oryginale). Zresztą z całej paczki fajnych dzieciaków tylko Sam i Patrick nie traktują go w sposób przedmiotowy. Ale nawet oni (Patrick i wspólne wyprawy do parku i pocałunek) też czegoś od niego oczekują. Sam ma wręcz cudowną osobowość, pewnie dlatego jej postać jest (przynajmniej dla mnie) trochę naciągana. Jakby traumatyczne wydarzenia dzieciństwa i wczesnej młodości nie zostawiły na niej śladu. Cały czas trwania filmu słyszę, że spotykała się z facetami którzy źle ją traktowali, obecnie jest w związku z równie paskudnym typem i nic. Nadal jest ciepłą, pełną empatii młodą, śliczną dziewczyną. U nas ten model nazywa się "Matka - Polka".
Film, niestety, dla własnej szkody został mocno uładzony na potrzeby magicznego PG 13 i zapowiadane dodatkowe materiały na DVD tego nie zmienią. Film z pewnością nie jest z gatunku tych pokoleniowych ale spójrzmy prawdzie w oczy. Nie robi się filmu dla nastolatków na początku drugiej dekady XXI wieku o latach 90'. Obojętnie jakie hiciory będą leciały w tle, nie ten klimat i nie te oczekiwania. Większość targetu tego filmu na początku lat 90' było albo w pieluchach albo wręcz w planach. Widzowie Perksa podzielili się: jedni oglądali go dla literackiego pierwowzoru drudzy dla Emmy Watson. I pierwsze i drugie grzechem nie jest. Że wątki są rwane? Są, ale pierwowzór literacki opiera się, po pierwsze, na działalności epistolarnej Charliego i bardzo częstych retrospekcjach. Dla reżysera, nawet jeżeli jest nim autor powieści, to koszmar. W mojej ocenie nawet z niego wybrnął obronną ręką. Niektórzy wymieniają jednym tchem tytuły filmów o statusie 'kultowych'. Perks takim raczej nie będzie ale porównanie go do klasycznego filmu licealnego z ostatniego 10-lecia jest mocno krzywdzące. To zwyczajnie dobry film, który w trzypunktowej skali gazetowych programów telewizyjnych zawsze będzie miał rzetelne dwie gwiazdki. A za wartości estetyczno-wizualne (Emma Watson) nawet trzy.
Nie dzielę postaci na jednoznacznie pozytywne i negatywne. Co więcej, jeżeli mówimy o filmie z pewnymi ambicjami, taki jednoznaczny podział jest moim zdaniem wykluczony, bo zakłada zbytnie uproszczenia. Wybaczę to w filmie akcji, ale nie w dramacie. Osią problemu jest nie tyle moja negatywna ocena postaci (nie oceniam Charliego negatywnie, bardziej wzbudzał moją irytację swoim ciągłym skupieniem na sobie), co kwestia ich niewiarygodności, jednowymiarowości. To mi przeszkadzało i tego się będę czepiał.
Widzisz, polemizujesz ze mną, a gdy czytałem Twoją wypowiedź, jednak momentami kiwałem potakująco głową. Postaci filmowe są po prostu "plastikowe", Charlie w założeniu miał wzbudzać sympatię i poczucie solidarności z pozytywnie wyobcowanym outsiderem, a zwyczajnie irytuje swoim niezdecydowaniem. Sam - nie przekonała mnie właśnie ta niespójność tej postaci, o której poniekąd piszesz. Z jednej strony traumatyczne dzieciństwo, wiązanie się z nieodpowiednimi facetami, pewne skłonności autodestrukcyjne, a z drugiej strony nie zadano sobie trudu pokazania wpływu tych kwestii na jej charakter. Znowu - jednowymiarowo, "płasko", mało przekonująco.
Akurat o tej muzyce w tle pisałem w sumie w kontekście pozytywnym, jestem fanem The Smiths i takie odniesienia zawsze będą mi się podobać. ; ) Bardziej chodziło mi o pewien kontekst, o odczucie, które miałem po tym filmie. Identycznie czułem się po seansie "Debiutantów" M. Millsa - wszystko tak poprawne, powierzchowne, płaskie i "pod nagrody", że aż budzące mój sprzeciw.
Odnośnie jeszcze tej "jednowymiarowości", to jeśli chodzi o Patricka i Charliego to uważam, że zarówno Lerman, a zwłaszcza Miller w wyrazisty i szczery sposób oddali charaktery swoich bohaterów oraz niełatwych przeżyć, które stają się ich udziałem. Natomiast jeśli chodzi o sportretowanie Sam przez Watson, to można mieć ewentualne zastrzeżenia, ale myślę bardziej co do jej aktorskich umiejętności, niż samej postaci. Czytałam na temat jej gry sporo negatywnych komentarzy, imho z pozostałą dwójką się uzupełniała, tworząc na ekranie zgrany team oraz myślę zagrała w zgodzie z duchem powieści.
Sądzę, że akurat "Perksy" nie są filmem "pod nagrody", a przynajmniej nie było to głównym celem twórców. Powstały bowiem z prawdziwej determinacji i pasji autora książki, którego marzenie się spełniło i mógł zekranizować książkę swojego życia. W jednym z wywiadów powiedział, że z tymi bohaterami zżyty jest od ponad 20 lat i ulżyło mu gdy na castingach odkrył "chemię" między trójką głównych aktorów, którzy zagrali dokładnie tak jak to sobie wyobrażał.
Natomiast zgodzę się z Tobą odnośnie 'Debiutantów", w których zabrakło mi większego oddziaływania na emocje, bo sam film faktycznie taki zbyt "sterylny". No może z wyjątkiem ciepłej roli Plummera i Arthura :)
Jak dla mnie film bardzo dobry. Przyznaje że chciałem zobaczyć Emmę Watson w innej produkcji niż Harry Potter i muszę przyznać że wypadła bardzo dobrze. A jej rola nie była łatwa, chyba tylko główny bohater był trudniejszy do przedstawienia (też bardzo dobra robota!). Przyznaję jednak że film nie jest dla każdego. Jeżeli jednak odnajdziemy cechy wspólne z bohaterami ostateczny odbiór musi być pozytywny. Nie jest to film obok którego przechodzi się bokiem z trudem przypominając sobie co ja oglądałem zeszłej nocy :)
I genialny cytat: "Akceptujemy tylko taką miłość na którą w naszym mniemaniu zasługujemy"
Moment, moment... porównanie do Misterious skin jest trochę nie na miejscu. Przecież to dwa zupełnie inne filmy. Owszem, jest wątek molestowania, ale myślę, że nie ma co tu porównywać. Misterious Skin był typowym filmem o pedoflii i o krzywdach w psychice dziecka. W "Perks..." temat odegrał swoją rolę, ale przede wszystkim jest to film o młodym chłopaku, typowym outsiderze, który próbuje znaleźć swoje miejsce wśród ludzi i poznaje siłę przyjaźni. Molestowanie tylko wyjaśnia, dlaczego był aż tak dziwny. Tych obu filmów w ogóle nie powinno się do siebie przyrównywać.