Filmy oczyszczone z efektów specjalnych oglądamy z tych samych powodów, dla których jako dzieci psujemy zabawki – żeby przyłapać na gorącym uczynku napędzające mechanizm skrzaty i zobaczyć tajemnicze kółka zębate. O, gumowa maska! Hej, animacja poklatkowa! A tutaj lalka poruszana sznurkami! Pośród wielu innych radości film dostarcza możliwość podglądania obracających się trybików, znajdowania odpowiedzi, rozumienia, jak poszczególne elementy mozolnie łączą się w zręczną iluzję.
GDZIE JEST WALLY? Po niespodziewanym sukcesie jedynki
James Cameron dostał astronomiczny budżet i mógł rzucić się w objęcia nadchodzącej cyfrowej rewolucji. W przeciwieństwie do wielu następców wiedział, jak używać efektów cyfrowych i jak je łączyć z żywą akcją, dzięki czemu film wypełniony jest scenami, które ciągle robią duże wrażenie. Jednak
"Terminator 2" przypomina mi moment, w którym straciłem zainteresowanie elektroniką. Wizja zrozumienia, jak działają różne tajemnicze urządzenia, wydawała się fascynująca do chwili, gdy na horyzoncie pojawił się układ scalony. Scalak zawiera w swoim wnętrzu setki albo i miliony miniaturowych elementów i krótką instrukcję obsługi – "nie wnikaj". Oporniki stawiają prądowi opór, kondesatory kumulują ładunek elektryczny, nawet tranzystory są tam jakoś sensowne. Ze scalaka elektronik rozumie tyle, że coś jest na jego wejściu i coś jest na wyjściu. Wstawia się go w miejscu, w którym potrzeba technologicznego cudu i reszta jest zdziwieniem. Jeśli przeciąć go na pół, w środku nie znajdziemy żadnych elfów, żadnych kółek zębatych. Podobnie jak efekty cyfrowe, może być odpowiedzią na niemal każdą sytuację.
Można powiedzieć, że dobre efekty to właśnie takie, których nie widać, ale pojęcie "kina efektów" bardzo się zmieniło – kosmicznej technologii używa się dziś w bardzo banalnych sytuacjach. Skomplikowane sztuczki ukryte są w przyziemnych scenach
"Zodiaka" czy
"Sicario" – używa się ich, żeby bez zapasów z oporną rzeczywistością nakręcić scenę akcji w kilometrowym korku, oszczędzić sobie kosztownego wyjazdu na plan zdjęciowy albo lepiej zapanować nad pogodą i niesfornym krajobrazem.
"Lina" Hitchcocka udaje, że jest filmem zrealizowanym w jednym ujęciu i do dziś można się bawić w znajdowanie miejsc, w których poukrywano cięcia. W
"Birdmanie" podobna zabawa nie ma w zasadzie sensu – kiedy piksel zastępuje piksel, twórcy zyskują więcej kontroli, a widz jest oddzielony od sceny pancerną szybą. Możliwość podejrzenia mechanizmów przy pracy na chwilę zwracają nam filmiki z Internetu.
CZY TERMINATOR MA KISZKĘ? Oglądanie może się zamienić w proces rozumienia "jak działa film", jak działa opowiadanie historii, budowanie iluzji i kino analogowe trochę chętniej dopuszcza nas do tajemnicy. A nie ma kina bardziej analogowego niż noncamerowe filmy
Juliana Antonisza. Tu zbytkiem technologicznym jest nawet kamera –
Antonisz swoje szalone animacje wydrapywał gwoździem, wygryzał zębami i wytrawiał kwasami własnoręcznie, bezpośrednio na taśmie filmowej. Trudno wyobrazić sobie bardziej osobisty sposób na kino, bardziej dogłębną metodę, by zrozumieć jego "działanie". Żadnych scalaków, żadnych procesorów graficznych, każda sekunda filmu to praca pozostawiająca brud pod paznokciami. Filmowiec i wynalazca eksperymentował, zadając w swojej twórczości fundamentalne pytania. W kultowym
"Jak działa jamniczek?" Antonisz rozłożył na części pierwsze małego pieska, odnajdując w środku m.in. trzy stany emocjonalne i kiszkę, bo "ostatecznie wszystko, co żyje, ma w środku jakąś kiszkę". Już tylko to czyni jamniczka urządzeniem nieskończenie bardziej skomplikowanym od Terminatora, i to zarówno w wersji T-800, jak i T-1000. Z radością zobaczyłbym zaginione dzieło mistrza, w którym tłumaczy on, jak działa android-zabójca.
James Cameron, sprawa pierwszorzędnie ważna u twórcy kina sci-fi, wie jak działa świat, o którym opowiada, i zna zasady, na jakich działają jego fikcyjne urządzenia. Ale czy współcześni twórcy cyfrowych smoków mają szansę zrozumieć te stworzenia tak dobrze, jak
Antonisz rozumiał swojego jamniczka?