RANKING: Oceniamy wszystkie filmy Jamesa Camerona

Filmweb autor: /
https://www.filmweb.pl/news/Nie+tylko+%22Avatar%22%2C+%22Terminator%22+i+%22Titanic%22.+Oceniamy+wszystkie+filmy+re%C5%BCysera-151282
RANKING: Oceniamy wszystkie filmy Jamesa Camerona
No to jest królem świata czy nie jest? Tam, gdzie do gry wchodzi matematyka, odpowiedź nie ma w zasadzie znaczenia. Po zaskakującym sukcesie "Avatara: Istoty wody" James Cameron pozostaje najbardziej kasowym reżyserem wszech czasów, a na szczycie najbardziej dochodowych filmów w dziejach kina wciąż jest samotnym monarchą – "Avatar" z numerem jeden, "Avatar: Istota wody" z brązowym medalem, z kolei "Titanic" tuż za podium. Z tej okazji przypominamy wszystkie filmy, przy których Cameron pracował jako reżyser – zarówno fabuły, jak i "podwodne" dokumenty. Pełne zanurzenie!     

TOP: Ranking wszystkich filmów Jamesa Camerona

Będzie to cios poniżej pasa, gdyż nikt tak naprawdę nie wie, na ilu metrach taśmy filmowej swój stempelek postawił James Cameron. Niektórzy twierdzą, że zwolniono go po dwóch tygodniach zdjęć. Inni utrzymują, że przebywał na planie przez cały okres zdjęciowy i – jako pojętny uczeń Rogera Cormana – doglądał produkcji do samego końca. Dwie rzeczy są natomiast pewne: większość filmu wyreżyserował włoski koproducent Ovidio G. Assonitis, zaś Kanadyjczyk próbował wycofać swoje nazwisko z protokołu. Nic dziwnego – "Pirania II: Latający mordercy" nie jest filmem tak złym, że aż dobrym. Jest najzwyczajniej w świecie filmem złym, który nawet na garażowych przeglądach pulpy z lat 80. nie zrobił wielkiego szumu. Zainteresowanym polecamy oryginał Joego Dantego z 1978 roku albo całkiem niezły remake, za kamerą którego stanął Alexandre Aja. Piranie bez skrzydeł to nasze ulubione piranie.
 

Duet marzeń: świeżo ukoronowany Król Namor James Cameron oraz autor dokumentu, w którym David Hasselhoff wciela się w kronikarza dziejów Muru Berlińskiego. Co mogło się nie udać? Ok, jestem trochę niesprawiedliwy – zrealizowany dla Discovery Channel zapis ekspedycji do wnętrza niemieckiego pancernika to po prostu dokumentalna średnia krajowa. A z kinem faktu, jak wiadomo, trudno cokolwiek stracić. Szkoda jednak, że na tle całej dokumentalnej filmografii reżysera "Ekspedycji: Bismarck" w największym stopniu przypomina test nowych technologii, showreel narzędzi do inwentaryzacji reliktów zapomnianego świata. Dobre i to?
 

Zostajemy pod wodą, a wrak Bismarcka zamieniamy na wrak Titanica. Przed ponad dwudziestoma laty "Głosy z głębin" były próbą zdyskontowania dwóch trendów – technologii 3D, która w kinach IMAX święciła triumfy (powiedzmy) głównie dzięki podobnym filmom oraz niesłabnącej popularności "Titanica" jako największego – przynajmniej w sensie box-office'owym – filmu w dziejach. Dziś jednak, po katastrofie łodzi "Titan" ogląda się je nieco inaczej. Przede wszystkim – jako świadectwo profesjonalizmu i etyki reżysera oraz jego rozkwitającej miłości do podwodnego świata. To niezłe kino, choć – i ten grzech naprawdę trudno Cameronowi wybaczyć – nudne jak flaki z olejem.


Mam nadzieję, że kochacie wodę, bo do suchego lądu jeszcze daleko. Najnowsza pozycja w filmografii Kanadyjczyka nie budzi już gorących emocji. Widzowie bezpiecznie okopali się na skrajnych pozycjach, natomiast z perspektywy Camerona najważniejszy musi być fakt, że kolektywnie wyciągnęli ze swoich portfeli ponad dwa miliardy dolarów. Ja natomiast traktuję "Istotę wody" jako ilustrację starej prawdy, że przeciw Cameronowi się nie obstawia. Fabularnie to jakiś bigos, tekst rozłazi się w szwach, a sam świat, w którym rozgrywa się akcja filmu, obchodzi mnie tyle, co zeszłoroczny śnieg – choć trzeba przyznać, że bycie historykiem Pandory sprawia reżyserowi mnóstwo frajdy i do pewnego stopnia jest to zaraźliwe. A jednak seans drugiego "Avatara" był dla mnie absolutnym estetycznym orgazmem – podziwiałem każdą kropelkę cyfrowego H2O, jarałem się inteligentnymi zmianami klatkażu, plastyką zerojedynkowego świata, animacją, efektami cząsteczkowymi – aż do granicy głośnych westchnień i spontanicznych okrzyków. Czy starczyło tych fajerwerków na kino? Jedno z lepszych pytań, na które nigdy nie chcę odpowiadać.


"Prawdziwe kłamstwa" to film, który scementował status Camerona jako nowego wodzireja kina akcji w Hollywood i potwierdził renomę Schwarzeneggera jako niekwestionowanej legendy gatunku. Niestety, jest to również film, który nie zestarzał się najlepiej. Pastisz wysokooktanowych sensacyjniaków (i zarazem remake francuskiego "La Totale!" z 1991 roku) to w teorii kompletny zestaw: romans, akcja, humor i w gratisie zabawa konwencją. W praktyce jednak film nie wytrzymuje porównania ze współczesnymi arcydziełami gatunku. Żeby nie było – to wciąż świetne kino. Schwarzenegger jest autoironiczny jak należy, co zwykle przynosi niezły rezultat (choć tutaj będę, mimo wszystko, bronił prymatu Stallone'a), Jamie Lee Curtis ma bezbłędny komediowy timing i kradnie każdą scenę, a nieodżałowany Bill Paxton – jeden z filarów twórczości Camerona – w alternatywnej rzeczywistości zdobyłby za swoją rolę nominację do Oscara. Ponadto, wieść gminna niesie, że seans serialowego remake'u "Prawdziwych kłamstw" to automatycznie trzy oczka do oceny dla oryginału. Wtedy "dycha" jak w mordę strzelił.


Z kamerą wśród zwierząt. Ale za to jakich! Najlepszy z dokumentów Camerona to fascynująca podróż do oceanicznego jądra ciemności, gdzie produkuje się paliwo dla naszych koszmarów. Zamieszkujące nieprzeniknioną toń istoty są jednak w równym stopniu przerażające, co fascynujące. A co do samego filmu – cóż, choć nie jest to dokument Wernera Herzoga, całość ogląda się ze ściśniętym gardłem i w uznaniu dla niezłomności reżysera. Klimatem film przypomina nieco "Otchłań", w końcu paralela zimnego i obojętnego kosmosu oraz okolic Rowu Marjańskiego to jeden z ulubionych wątków Camerona. Natomiast jeśli chodzi o materię kina faktu, najwięcej tu czystej ludzkiej ciekawości i najmniej pretensji.
    

Pierwsze dwadzieścia minut "Avatara" jest lepsze, niż wszystko, co wydarzyło się w filmografii Camerona po ostatnim klapsie "Terminatora 2". Na tę krótką chwilę powraca reżyser operujący skrótem, elipsą, nieoczywistym montażem (scena pogrzebu, w której kadr z płonącą trumną przechodzi w obraz desantowca opadającego na orbitę Pandory, to wciąż jeden z najpiękniejszych sklejek montażowych w karierze Kanadyjczyka). Niestety, im dalej w las, tym więcej hollywoodzkiej sztampy, wizualnej waty i "stylu zerowego". Oczywiście, po czternastu latach od premiery, kontynuacji podnoszącej technologiczną poprzeczkę i osiemdziesięciu zapowiedzianych sequelach, trudno spojrzeć na "Avatara" tak samo jak w 2009 roku. Łatwiej jednak dostrzec w "Avatarze" repozytorium ulubionych zajawek reżysera. Są tu silne kobiety, chciwe korporacje, marines odnajdujący sens życia w akcie bezrefleksyjnej destrukcji, rodzina jako komunia potrzeb i wrażliwości, złowróżbne werble Jamesa Hornera. Byłem na "Avatarze" aż cztery razy w samym Imaksie, więc lepiej mnie nie słuchać, ale ten film starzeje się z godnością.


Nie wiem, czy powinniśmy kochać "Otchłań". Na pewno jednak powinniśmy ją szanować. To wciąż jeden z najlepszych filmów lat 80.; powidok z czasów, gdy Cameron był w szczycie formy i zarazem relacja z dziewiątego kręgu produkcyjnego piekła. Jakiekolwiek nieszczęścia mogą wydarzyć się na planie filmowym, wydarzyły się podczas realizacji "Otchłani". Moja ulubiona anegdotka to ta o reżyserze, który niemal utonął, gdyż doglądający jego samotnego zanurzenia radiooperator miał strzaskane bębenki uszne po wcześniejszym wypadku. Nurek, który skoczył na ratunek Cameronowi, podarował mu wadliwy aparat tlenowy. A jako że widok duszącego się reżysera mężczyzna wziął za panikę, filmowiec, aby wypłynąć na powierzchnię, musiał go znokautować. Jeszcze tego samego dnia Cameron, jak gdyby nigdy nic, wrócił na plan, a radiooperator i nurek musieli szukać sobie nowego zajęcia. Efektem podróży do granic psychicznej i fizycznej wytrzymałości było kino rewolucyjne pod względem efektów specjalnych i naprawdę dobrze zagrane – choć Mary Elizabeth Mastrantonio i Ed Harris przysięgli publicznie, że już nigdy nie wystąpią w filmie Camerona, to jedne z najciekawszych ról w ich karierach. I choć "Otchłań" ma sporo narracyjno-fabularnych problemów – od ślimaczego tempa, po wątpliwy zwrot w stronę ekologicznej rozprawki – to wciąż kawał kina.


Mówiąc, krótko "Titanic" rządzi. W dwa de i w trzy de. W kinie i na małym ekranie. A nawet w limitowanej edycji Polskiej Wigilii, czyli ciachnięty na pół w kulminacyjnym momencie uderzenia w górę lodową. Nie kupuję żadnej pieśni o jego felerach. Leonardo DiCaprio nie zasłużył na Oscara, ale cóż z tego, skoro każda scena z jego udziałem jest gotowym wyimkiem z historii gatunku? Kate Winslet bywała lepsza, ale kogo to obchodzi, jeśli w scenach salonowych przepychanek wręcz rozsadza ekran? Że piramidalny kicz? Właśnie po to jest współczesna klamra, zamieniająca właściwą akcję w opowieść przefiltrowaną przez pamięć i nostalgię. Do tego Billy Zane, najczarniejszy z czarnych charakterów, człowiek tak zepsuty i nieustraszony, że goni za głównym bohaterem z pistoletem w trakcie tragedii pieprzonego Titanica! Sama katastrofa do dziś robi wrażenie i pozostaje wielkim inscenizacyjnym popisem Camerona. I jeśli kiedykolwiek zobaczę film z tego gatunku opowiedziany z takim rozmachem, być może zmienię zdanie.


Jedną nogą w annałach kina science-fiction, drugą – w panteonie legend horroru. Chyba dopiero po latach dotarło do mnie, że "Terminator" to film zrealizowany na matrycy slashera, z dramaturgiczną osią w postaci wielkiej ucieczki oraz w poetyce neo-noir (lub, jak kto woli, techno noir). I że nawet przykładając do filmu te kryteria, Cameron zostawił w tyle niemal całą konkurencję z lat 80. Zimnowojenny nastrój, nakazujący upatrywać w technologicznej ekspansji źródła zagrożenia dla ludzkości odróżnia "jedynkę" od równie dobrego sequela i cóż – to dzięki niemu "Terminatora" ogląda się wciąż jak mrożącą krew w żyłach przestrogę. Arnold rzadko kiedy bywał lepszy, Sarah Connor to obok Ellen Ripley najciekawsza z amazonek Camerona, z kolei Michael Biehn potwierdza status jednego z najbardziej niedocenionych aktorów w historii Hollywood. Kino nie do zdarcia.


Pierwszy "Terminator" jest horrorem, drugi – kinem akcji. Pierwszy opowiada o rozpaczliwej walce o przetrwanie, tematem drugiego jest nadzieja. Wolę dwójkę, choć w pewnym sensie to jedynka się lepiej starzeje dzięki sznytom kina niezależnego. Ostatecznie, chodzi więc o detale. O to, którą Sarę Connor wolimy (a ja wolę zafiksowaną na celu i odzyskującą swoje "człowieczeństwo" maszynę z dwójki). O Terminatora, którego się bardziej boimy (a T-1000 jest w moim rankingu koszmarów absolutną czołówką). I o wizję świata, z której płyną ciekawsze wnioski ("There’s no fate" na zawsze!). Zabójcze one-linery Arnolda, ponadczasowe sceny akcji, nawet estetyczne kontrasty pomiędzy jałowymi krajobrazami pustyni Mojave, błękitnymi wnętrzami szpitala psychiatrycznego i skąpanymi w czerwieniach rusztowaniami w hucie. W "Terminatorze 2" wszystko robi robotę.


Prawdopodobnie najlepszy sequel w dziejach kina, włączając w to "Ojca chrzestnego 2", "Dwie wieże" oraz "Imperium kontratakuje". Cameron zmienił nie tylko status samego Obcego – z wielkiej metafory Nieznanego oraz fallicznego symbolu na motywowane stadnym instynktem zwierzę. Nie tylko status Ellen Ripley, która z zimnokrwistej służbistki zmieniła się w wojującą matkę. I coś więcej niż gatunek arcydzieła z 1979 roku – lovecraftowskiego horroru mutującego w kino akcji. Cameron zmienił również podejście do sequeli w kinie popularnym jako czegoś – z definicji – odtwórczego i obliczonego na łatwy zysk. "Decydujące starcie" jest artystycznie spełnione właśnie dlatego, że hołduje zasadzie "więcej, mocniej, lepiej", nie zaś pomimo tego. Czerpie energię z oryginalnej wizji Scotta i Gigera, ale wpisuje ją w zupełnie inną, autorską wyobraźnię. I nie chodził wyłącznie o impet, z jakim Cameron wbił się w monument Ridleya Scotta. Raczej o fakt, że dzięki ekstremalnym przesunięciom w obrębie konwencji uczynił "Ósmego pasażera Nostromo" jeszcze ciekawszym. Zapoczątkował serię, z którą żadna inna nie może się równać – cykl autorskich blockbusterów, w których gorsze filmy (vide próby Finchera i Jeuneta) zyskują, ogrzewając się w blasku lepszych. W szczegóły nie wchodzę – "Obcy: Decydujące starcie" może być moim ulubionym filmem w historii kina i nie sądzę, żebyście mieli czas na ten wykład.