Uchwalona przez Sejm ustawa o kinematografii, nowe źródła finansowania produkcji filmowej, powstanie Instytutu Sztuki Filmowej - to dla polskich twórców i widzów powód do radości i nadziei na przyszłość.
A jaki rok mamy za sobą? W kinie europejskim - wspaniały. Na polskich ekranach mieliśmy wyborne filmy -
"W stronę morza" Alejandro Amenabara,
"Verę Drake" Mike'a Leigha,
"Dziecko" braci Dardenne,
"Ukryte" Michaela Hanekego. I wiele innych. Taki zestaw trafia się bardzo rzadko. Kino Starego Kontynentu potrafiło zaproponować filmy skromne, ale głęboko humanistyczne, stawiające najważniejsze pytania o sens życia, o odpowiedzialność człowieka za innych i za własne czyny. Prawdziwa uczta dla kinomanów.
W tym świetnym roku odnaleźli się na europejskim rynku dwaj twórcy polskiego pochodzenia.
Paweł Pawlikowski za delikatne
"Lato miłości" zdobył nagrodę BAFTY dla najlepszego obrazu brytyjskiego i nominację do Europejskiej Nagrody Filmowej, zaś
"Cała zima bez ognia" Grega Zglińskiego stała się szwajcarskim kandydatem do Oscara. Do tych sukcesów trzeba dodać Grand Prix
Krzysztofa Krauzego za
"Mojego Nikifora" w Karlowych Warach i świetne recenzje
"Persona non grata" Krzysztofa Zanussiego po konkursowym pokazie w Wenecji.
Mieliśmy też chwilę satysfakcji podczas tegorocznej edycji amerykańskich Oscarów.
Jan A.P. Kaczmarek został uhonorowany statuetką za muzykę do filmu
"Marzyciel" Marka Forstera. A muzyka ta jest rzeczywiście urzekająca. Znacznie mniej ilustracyjna od hollywoodzkiej, pomaga budować klimat filmu.
Kaczmarek potrafi przełożyć europejskie wyobrażenia o sztuce i muzyce na język, który jest w Stanach akceptowany. Po wielkim sukcesie nie zapomniał o rodzinnym kraju. Wrócił nad Wisłę, by tu właśnie założyć Fundację Rozbitek, która ma wspierać twórczość młodych artystów.
Dla polskiego kina był to rok przeciętny. Pojawiło się kilka ciekawych filmów: od
"Persona non grata" Zanussiego i
"Komornika" Feliksa Falka aż do
"Jestem" Doroty Kędzierzawskiej,
"Mistrza" Piotra Trzaskalskiego,
"Parę osób, mały czas" Andrzeja Barańskiego. Do tego
"Oda do radości" - intrygujący debiut trojga młodych realizatorów,
Anny Kazejak,
Macieja Migasa i
Jana Komasy. Jednak to za mało, by plusy górowały nad minusami. Bo choć polskie filmy zaczynają zaciekawiać, wciąż reprezentują poziom, do którego najlepiej przystaje określenie "przyzwoity". Ciągle czekamy na dzieła wybitne: ważne rozliczenia z przeszłością, mądre freski o współczesności.
Wielką bolączka polskiego kina jest frekwencja. Roczna spadła do poziomu 23 - 24 mln. Narzekają wszyscy - od dystrybutorów hitów hollywoodzkich po tych, którzy wprowadzają na ekrany filmy artystyczne. Zwłaszcza jednak ci ostatni. Wystarczy spojrzeć na wyniki:
"Vera Drake" - 13 tys. widzów, zwycięzca Cannes,
"Dziecko" - 15 tys.,
"Ukryte" - 20 tys. A polskie filmy? Powyżej 100 tys. widzów przyciągnęły tylko:
"Skazany na bluesa" (188),
"Komornik" (144),
"Pitbull" (112). O innych lepiej nie mówić:
"Trzeci" - 33 tys.,
"Persona non grata" - 26 tys.,
"Wróżby kumaka" - 6 tys.,
"Mistrz" - 5 tys.,
"W dół kolorowym wzgórzem" - 2 tys.
Barbara Hollender
Zachwyty i rozczarowania
ZACHWYTY: -
"Broken Flowers" Jima Jarmuscha -
"Ukryte" Michaela Hanekego -
"W stronę morza" Alejandro Amenabara -
"Persona non grata" Krzysztofa Zanussiego -
"Jestem" Doroty Kędzierzawskiej ROZCZAROWANIA: -
"Aleksander" Olivera Stone'a -
"Królestwo niebieskie" Ridleya Scotta