FELIETON: Żurawiecki o Dietrich i innych bóstwach

Filmweb /
https://www.filmweb.pl/news/FELIETON%3A+%C5%BBurawiecki+o+Dietrich+i+innych+b%C3%B3stwach-42739
Tydzień temu, po prawie 80 latach od premiery, na nasze ekrany ponownie trafił Błękitny anioł Josefa Von Sternberga, film, który stworzył jedną z największych ikon kina - Marlenę Dietrich. Z tej okazji, specjalnie dla Filmwebu, o fenomenie wybitnej aktorki, pisze znany krytyk filmowy Bartosz Żurawiecki.



Bóg umarł, niech żyje Marlena!

Nie tak dawno "Gazeta Wyborcza" na stronach kultury anonsowała atrakcje Festiwalu Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu. Wsród nich i taką: "niemiecki aktor Lilo Wanders jako Georgette Dee zaśpiewa piosenki Marleny Dietrich". Jedno zdanie, a co najmniej trzy błędy. Po pierwsze – Lilo Wanders to pseudonim artystyczny aktora Erniego Reinhardta, znanego – także i w Polsce – z prowadzenia na stacji VOX w damskim stroju programu erotycznego "Wa(hre) Liebe". Po drugie – Georgette Dee to zupełnie inna osoba. Słynna pieśniarka berlińska, owszem, w cywilu także mężczyzna (nigdy zresztą nie zdradziła publicznie urzędowego imienia i nazwiska). Dee i Wandersa łączy tylko to, że ich sceniczny image ma kobiecą postać. Właśnie Dee wystąpiła we Wrocławiu, dając ponoć porywający recital. Nie byłem, niestety, czego szczerze żałuję. W każdym razie – z tego, co słyszał –
Georgette żadnych piosenek Marleny Dietrich na festiwalu nie śpiewała. Owszem, ma ich parę w swoim nader bogatym repertuarze, ale stanowią one zaledwie nikłą jego cześć. Dużo chętniej wykonuje np. kompozycje Kurta Weilla.

"Wyborcza" oczywiście nie przeprosiła za swoją pomyłkę i jej nie sprostowała, bo przecież – jak zresztą wszystkie media w tym kraju – jest nieomylna. A ja opisuję ten obciach wcale nie dlatego, by poskarżyć się na tępotę polskich dziennikarzy kulturalnych, którzy w swych przaśnych umysłach sądzą, że w Niemczech żyje jedna baba-dziwo obsługująca cały szołbiznes. Nie, mnie raczej frapuje to, że w oczach naszych papierowych erudytów owa baba-dziwo musi być klonem Marleny Dietrich.

6 maja minie 16 lat od dnia śmierci Dietrich. Największe sukcesy aktorka odnosiła przed II wojną światową. Przez ostatnie lata życia nie pokazywała się publicznie, nie przyjmowała nawet przyjaciół i znajomych, zabarykadowana w swoim paryskim mieszkaniu. A jednak jest – z jednej strony – wciąż żywym symbolem wiecznie triumfującej kobiecości: wykreowanej i wypielęgnowanej do granic niemiłosiernej perfekcji, z drugiej – zmienną, kapryśną, nieokreśloną i niezależną boginią tych, którzy lubią, muszą, chcieliby przekraczać granice płci i ról seksualnych.

Bóg umarł, a Marlena wciąż żyje. Właśnie wrócił na nasze ekrany jej pierwszy słynny film, "Błękitny anioł". Biedny reżyser, Josef von Sternberg! Czy w swej bucie demiurga zdawał sobie sprawę, że angażując mało znaną, pospolitą z pozoru niemiecką aktorkę do roli wulgarnej femme fatale z kabaretu otwiera – że sparafrazuję pewnego polskiego parlamentarzystę – "puszkę z Marleną"? Mógł potem obrzucać artystkę wyzwiskami w swojej autobiografii, twierdzić, że to on ją stworzył, że "Marlene Dietrich to ja". Nie miało to już najmniejszego znaczenia. Związek Sternberga z Marleną oznaczał zmierzch jego megalomanii i konsekrację jej mitu.

Z perspektywy czasu nie ulega wątpliwości, że tak musiało się stać. Wystarczy popatrzeć na jedną z ostatnich scen filmu, gdy Marlena jako Lola Lola śpiewa – zmysłowa, obojętna, pozbawiona jakichkolwiek wyrzutów sumienia, zwycięska: "Jestem po to, by kochać mnie". W tym czasie jej mąż, niegdyś szanowany i surowy profesor Rath, przemyka – upokorzony, zniszczony, żałosny – pod ścianami kabaretu. Biedny Emil Jannings! Stworzył w "Błękitnym aniele" wybitną kreację, ale i jemu Marlena ukradła film. O nim pamiętają dzisiaj głównie historycy kina, a o niej…

Sama Dietrich miała do swej legendy stosunek, jak na boginię przystało, lekceważący. A zarazem po niemiecku praktyczny. Tak przynajmniej wynika z dokumentu Maximiliana Schella "Marlena" z 1984 roku, w którym wyłącznie ją słyszymy (nie pozwoliła sfilmować ani siebie, ani swojego mieszkania). Głupie wydają się jej pytania, które zadaje reżyser, bo o co właściwie ten cały szum. Ona była po prostu aktorką profesjonalnie traktującą swój zawód. W dodatku wiele filmów, w których zagrała, to kicze. Rewolucja obyczajowa? Feminizm? A gdzież tam! Przecież naukowo dowiedziono, że kobiety mają "lżejsze mózgi niż mężczyźni".

I tak plecie rozkoszne banialuki głosem już starczym i zmęczonym. Ciało zostało pokonane przez czas, choroby, wreszcie śmierć. Ale fantazmat, który uruchomiło i w który kolejni widzowie wpisują rozmaite treści, nie wygląda wcale na starczy i zmęczony. Co prawdziwa Marlena sądzi o Marlenie ekranowej jest nieistotne – jak wynika z dokumentu "Marlena", Marlena zdawała sobie z tego sprawę. To widz bierze tę postać w swoje posiadanie, może ją obracać, kształtować, pożądać na wszelkie możliwe sposoby. A ona wychodzi z tego nietknięta, tak samo daleka, zimna, autonomiczna i wolna jak zawsze. Po to, by wywoływać kolejne pożądania i fantazje.


Bartosz Żurawiecki (ur. 1971), krytyk filmowy, laureat Nagrody im. Krzysztofa Mętraka (1996). Pochodzi z Poznania, mieszka w Warszawie. Szef działu recenzji miesięcznika "Film" Publikował m.in. w "Filmie", "Przekroju", "Tygodniku Powszechnym", "Dialogu", "Aktiviście" "Ha!arcie". Współautor książek "Autorzy polskiego kina" i "Homofobia po polsku".

Autor dwóch powieści: "Trzej panowie w łóżku nie licząc kota. Romans pasywny", "Ja, czyli 66 moich miłości" oraz zbioru "Erotica alla polacca. Nowele dramatyczne".