Polskie filmy zdobywają nagrody i przychylność krytyki, ale nie mogą zdobyć polskich ekranów. Brak im reklamy i widzów, na których nawet prestiżowe nagrody nie robią większego wrażenia.
Bohaterowie
"Ody do radości" – filmu okrzykniętego wydarzeniem na ubiegłorocznym festiwalu w Gdyni – uciekają z kraju, bo nie umieją w nim znaleźć dla siebie miejsca. Alternatywą dla braku perspektyw w Polsce jest mało atrakcyjna praca zarobkowa w Londynie.
"Odę..." nakręciło troje debiutantów –
Jan Komasa,
Anna Kazejak i
Maciej Migas. To reżyserzy naprawdę młodzi (mają po dwadzieścia kilka lat) i obiecująco zdolni, o czym zapewniają krytycy i co potwierdzają selekcjonerzy zagranicznych przeglądów, a jednak ich film do tej pory nie pojawił się w kinie.
Przemysław Wojcieszek niedawno dostał od tygodnika "Polityka" Paszport – nagrodę dla twórców młodych, oryginalnych, zwracających uwagę pierwszymi dokonaniami.
Wojcieszek (rocznik ’74), ma już za sobą cztery filmy według własnych scenariuszy. Niektóre z ekranowych pomysłów przeniósł na scenę, jak ostatnio głośne
"Made in Poland", które w tym roku stanie się... filmem. Przez "Politykę" był nominowany w dwóch kategoriach – teatru i filmu, ale uwagę ludzi przyznających Paszporty przykuły jego kinowe osiągnięcia, a zwłaszcza pełna optymizmu, najnowsza produkcja
"Doskonałe popołudnie".
Mniej doskonale udaje się ostatnio
Wojcieszkowi dystrybucja projektów. Chyba dla złagodzenia tych niepowodzeń reżyser, scenarzysta i w dużej części producent własnych filmów zapewnia, że na zewnętrznej dystrybucji wcale mu nie zależy, ponieważ najlepsze efekty przynosi promocja we własnym zakresie. Po prostu staje na głowie, żeby film dotarł do wszystkich, których może zainteresować.
Michał Kwieciński z Akson Studio, producent
"Ody...", uważa, że dystrybutorom trzeba dać czas, np. na to, by ochłonęli po ubiegłorocznym drastycznym, bo aż 30-procentowym, spadku frekwencji w kinach. Sądzi on też, że kartą przetargową w rozmowach z dystrybutorem są nagrody zdobyte przez film na liczących się festiwalach. Cieszy się, bo
"Oda..." w najbliższych dniach trafi na najpoważniejszy przegląd młodego europejskiego kina do Rotterdamu.
Tymczasem dystrybutorzy twierdzą, że nawet najbardziej prestiżowe wyróżnienia od dawna nie robią już na polskich widzach wrażenia. Wystarczy popatrzeć na kinowe wyniki laureatów Złotych Palm z Cannes czy Niedźwiedzi z Berlina, a także zdobywców gdyńskich Lwów. Obsypana nagrodami i mocno promowana przez media
"Warszawa" Dariusza Gajewskiego miała wynik żenująco poniżej oczekiwań.
– Żeby niekomercyjny film mógł przyciągnąć zadowalającą liczbę widzów, powinien być w kinach, zwłaszcza w dużych miastach, co najmniej miesiąc, a najlepiej dwa – ocenia Roman Gutek, propagator niekomercyjnego kina. – Do tego potrzebna jest sieć niezależnego obiegu. Wtedy taki tytuł, jak
"Warszawa" Dariusza Gajewskiego, będzie miał szansę dotrzeć do widza. W innym przypadku już w pierwszych dniach wypchnie go z rynku ostro promowana amerykańska produkcja.
Piotr Reisch, prezes firmy SPI, która w najbliższych miesiącach wprowadzi do kin cztery polskie filmy, widzi problem m.in. w zbyt dużej rozbieżności między koncepcjami twórców a oczekiwaniami widzów. – Ludzie nie mają ochoty oglądać kolejnego spojrzenia młodego artysty na otaczającą go rzeczywistość. Miękkie, obyczajowe kino po prostu się nie sprawdza – uważa
Reisch.
Widz szuka filmów wyróżniających się na tle masy tytułów. Dlatego SPI współprodukowało i pokaże w kinie film
Anny Jadowskiej "Teraz ja" – bo reprezentuje on nieobecny do tej pory w polskich produkcjach nurt feministycznego kina drogi.
"Chaos" Xawerego Żuławskiego jest z kolei nieczęstym w naszym kinie obrazem buntu 30-latków.
"Kochankowie z Marony", wg prozy Iwaszkiewicza, to świetnie zrealizowany melodramat, a największym frekwencyjnym pewniakiem z tej czwórki jest kolejny film
Konrada Niewolskiego "Palimpsest".
– Nie boimy się eksperymentować. Wciąż sprawdzamy, co zmieści się jeszcze na wąskim polskim rynku – komentuje
Reisch.
Z tych eksperymentów i obserwacji wynika, że na rynku nie ma miejsca m.in. na...
"Odę do radości" czy
"Doskonałe popołudnie" – skądinąd filmy interesujące i ambitne, nadające się jednak bardziej do telewizji niż na duży ekran. – Tam mają szansę przyciągnąć nawet dwa-trzy miliony widzów. W kinie, przy najlepszej promocji, góra 20-30 tysięcy – stwierdza
Reisch.
– Może powalczyłbym o coś, co by mnie bardzo poruszyło, ale nie widzę wśród najnowszych polskich produkcji filmów, dla których byłoby warto zaryzykować – mówi Roman Gutek, który ostatnio coraz częściej zastanawia się, czy wspierać rodzimą produkcję.
Tymczasem polski film to dla dystrybutora duże ryzyko. Tak uważa Gutek. Przy zakupie tytułu zachodniego nabywa się od razu prawa do emisji telewizyjnej i na płytach DVD. Jeśli w kinie koszty się nie zwracają, można jeszcze liczyć na zyski ze sprzedaży płyt i pokazów na małym ekranie. Większość polskich filmów jest koprodukowana przez telewizje, które – co zrozumiałe – rezerwują dla siebie prawa do emisji.
– Polscy filmowcy mają też ogromne oczekiwania. Zdarza się, że obarczają nas winą za niepowodzenie w kinach, a przecież, jeśli już decyduję się na wprowadzenie filmu, to nie jestem idiotą, żeby go jak najlepiej nie wypromować. Angażuję swoje prywatne pieniądze. Nie mogę ich tracić, bo odpowiadam nie tylko przed widzami, ale i przed pracownikami swojej firmy – zżyma się Gutek. Jego zdaniem polscy filmowcy często nie mają świadomości, jak działa rynek. Nie zdają sobie sprawy, że o dotarciu do widza powinno się myśleć już na etapie produkcji.
– Ale u nas ten etap wciąż ogranicza się do doraźnego dopinania budżetu, nie ma szansy na myślenie wybiegające w przyszłość – komentuje Gutek.
Gutek i
Reisch z uwagą obserwują, co w sprawie dystrybucji i promocji polskich filmów robi działający od niedawna Polski Instytut Sztuki Filmowej. Kilka dni temu oficjalnie głosił on m.in., że dystrybutorzy mogą liczyć nawet na 400 tys. zł dotacji, by wypromować polski film. Drugie tyle muszą jednak dołożyć sami. Dotacje z PISF przez jeszcze co najmniej kilka miesięcy pozostaną na papierze. Najwcześniej od kwietnia na konto Instytutu zaczną wpływać pieniądze m.in. od stacji telewizyjnych i operatorów sieci kablowych.
Na co w tej sytuacji mogą liczyć filmy, które wciąż czekają na wejście do kina, a przez dystrybutorów są uważane za ryzykowne przedsięwzięcia? Na razie na gest dobrej woli i determinację dystrybutorów-siłaczek, którym zależy na pokazywaniu dobrego polskiego kina. Batalię o nagrody wygrały dawno, ale tę o widza mają wciąż jeszcze przed sobą.