Przemoc i marzenia 1. dnia Planete Doc Review

Filmweb /
https://www.filmweb.pl/news/Przemoc+i+marzenia+1.+dnia+Planete+Doc+Review-43052
W piątek rozpoczęły się pokazy 5. Festiwalu Filmowego Planete Doc Review. Pierwszy dzień upłynął pod znakiem niezwykłych osobistych historii i rozliczania z okrutną przeszłością. Na festiwalową publiczność czekały filmy reprezentujące całe spektrum jakościowe od obrazów niezwykle interesujących, po dokumenty delikatnie mówiąc nieudane.
Do tej pierwszej grupy z całą pewnością można zaliczyć "Szaloną miłość" Dana Kloresa. Już sama w sobie historia bohaterów dokumentu jest niesamowita. Mogłaby z powodzeniem posłużyć za scenariusz czarnej komedii, choć jestem pewien, iż twórcy takiego filmu musieliby się bronić przez zarzutem przesady. "Szalona miłość" to opowieść o mężczyźnie, który dosłownie postradał zmysły z powodu pewnej kobiety. Kiedy został odrzucony najął oprychów, którzy oblali ją kwasem oślepiając i oszpecając na resztę życia. Za ten czyn mężczyzna spędził 14 lat w więzieniu, a kiedy wyszedł oświadczył się kobiecie, a ta oświadczyny przyjęła.
W sposób niezwykle dynamiczny, genialnie łącząc wypowiedzi bohaterów tych zdarzeń ze zdjęciami archiwalnymi, rekonstrukcjami i muzyką z tamtego okresu, Klores przybliża widzom tę fascynującą historię. Można "Szaloną miłość" traktować tylko w kategoriach rozrywkowych i bawić się na filmie zupełnie, jakby to była fabuła. Można też jednak traktować ją jako studium niezwykle toksycznych relacji, które mają to do siebie, że pozostają trwałe i niezmienne przez całe dziesięciolecia. (mp)
Na drugim krańcu spektrum mamy holenderski film "Łowca dyktatorów". Obraz ten jest dokumentem z pewnych względów ważnym i zarazem nadzwyczaj irytującym. Dzieje się tak dlatego, że pokazuje wszystkie niebezpieczeństwa na jakie natrafiają twórcy kina dokumentalnego. Nie mam tutaj na myśli gradu kul, niebezpiecznych junt, zmiennych warunków meteorologicznych itd., ale pokusy, którym uleganie w wypadku formy dokumentalnej zawsze jest zgubne.
Bohaterem, choć to zapewne za mało powiedziane, dokumentu Klaartje Quirijns, jest amerykańskich prawnik, które swoje życie poświecił na działalność społeczną, i próbę postawienia zbrodniarzy przed sąd. Wszystko to piękne, zacne i godne pochwały. Rzecz jednak w tym, że w przypadku "Łowcy dyktatorów" mamy do czynienia z hagiografią i stawianiem pomnika za życia. Co jest, o tyle niesmaczne, że sam bohater pomaga w tym twórczyni jak może. Widać, że wszystko jest tu ułożone aby zbudować chwytająca za serce agitkę. Reżyserka nieudolnie inscenizuje sceny, bohater zaś zamyśla się i trapi i zagrywa niczym dobry teatralny aktor.
Dokument jak wiadomo jest formą ambiwalentną, udaje życie, choć zawsze jest narracją. Dlatego właśnie wymaga rozwagi i samoświadomości, której w tym wypadku twórcom (podobnie zresztą jak talentu) zwyczajnie zabrakło. (km)
Jak można mówić o Afryce pokazują Sean Fine i Andrea Nix w nominowanym do Oscara dokumencie "Taniec wojenny". Twórcy zawędrowali z kamerą do północnego regionu Ugandy, który przed 20 laty ogłosił secesję, w wyniku czego do dziś trwa tam wojna domowa. Ofiarami tej wojny bywają też dzieci, które jeśli mają szczęście są jedynie osierocone, jeśli jednak mają pecha zostają porwane i siłą wcielone do rebelianckiej armii.
Ci, którzy przetrwali, żyją w obozach dla uchodźców. Trójka dzieci, bohaterowie filmu, uczęszcza do mieszczącej się na terenie takiego obozu szkoły. Jednym ze sposobów przywrócenia ich do społeczności jest sztuka: taniec, muzyka, śpiew. Twórcy przypatrują się przygotowaniom do krajowego konkursu, który staje się dla dzieci wielkim wyzwaniem i marzenie. Przy okazji pokazują ich rany i proces ich leczenia.
"Taniec wojenny" to film wzruszający, ukazujący powolny, bolesny proces zasklepiania ran, lecz udowadniający, że jest to możliwe. Pozytywne przesłanie uzyskane zostaje jednak nie w natarczywy sposób, jak to było w przypadku "Łowcy dyktatorów", lecz poprzez bardziej zdystansowaną obecność na drugim planie (na ekranie nie zobaczymy żadnego białego człowieka). Mimo to jest w filmie Amerykanów coś naiwnego. Kiedy popatrzeć z dystansem widać, że - pragnąc osiągnąć pożądane przesłanie - twórcy przymykają czasem oczy na prawdę. Jednak sam film na tym nie traci, to solidna robota, którą dobrze się ogląda. (mp)
Podobny temat, ale ze zdecydowanie bardziej gorzką puentą, porusza film "Jak to się robi w Afganistanie". Afganistan przedstawiany nam jest zwykle, albo jako bohaterski kraj, który rzucił na kolana czerwone imperium, albo mroczną ojczyznę Talików i innych islamskich fanatyków.
Jak pokazuje obraz Duńczyka Andreasa Møla Dalsgaarda, jest to kompletne nie porozumienie. Afganistan to bowiem ojczyzn kulturystyki. Kraj ludzi, którzy poczucie godności i swoje marzenia wiążą z tym aby mieć pięknie i potężnie zbudowane ciało. W tak zrujnowanym przez wojenne zawieruchy kraju, nie jest to jednak proste. Same jajka, i kurczaki (główne elementy diety), pochłaniają prawie całe budżety naszych zawodników. Tylko nielicznych i nadzwyczaj zamożnych stać na amerykańskie odżywki.
Film Dalsgaarda to nie tylko dokonała rozrywka, ale przy tym subtelne spojrzenie na ludzi wraz z ich marzeniami, słabościami i namiętnościami. Kamera obserwuje bohaterów z sympatią i zrozumieniem, choć nie brak w tym wszystkim humoru, to nigdy nie jest on szyderstwem. Zresztą o czym tu mówimy, najlepiej niech każdy sam zobaczy, jak to się robi w Afganistanie. (km)

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones