Recenzja filmu

The Circle. Krąg (2017)
James Ponsoldt
Emma Watson
Tom Hanks

Jabłko Toma

Efekt to dreszczowiec bez dreszczy, niepoważna historia na poważny temat. Miało być aktualnie, wyszło protekcjonalnie. Ponsoldt i Eggers niby widzą, że problem tkwi w atrakcyjnej "miękkości"
James Ponsoldt był dotychczas reżyserem zdecydowanie analogowym. "Wyjść na prostą", "Cudowne tu i teraz" czy "Koniec trasy" były filmami o – mówiąc najprościej – emocjach. Filmami mniej lub bardziej dobranych duetów i przeskakujących między nimi iskier; czasem dobrych, czasem złych. Filmami życzliwej melancholii, amerykańskich przedmieść i ciepłego światła słonecznego. W "The Circle" uczucia rodzące się tradycyjnie między dwojgiem ludzi okazują się jednak zagrożone. Nic zatem dziwnego, że to właśnie Ponsoldt jest tym, który usiłuje odeprzeć cyfrowy atak. Zaskakuje za to fakt, że jego linia obrony nie jest szczególnie przekonująca. 



Intrygę "The Circle" zbudowano na prostej opozycji. Ciepło rodzinnego domu, internetowa anonimowość, nostalgiczne kajakowe wycieczki kontra wyścig szczurów, sieciowa przezroczystość i zastęp cyfrowych "friendsów". Gnijąca za jakimś urzędowym biurkiem Mae (Emma Watson) dostaje nagle szansę życia: pracę w supermegakorporacji The Circle. Żegnajcie śmieciówki i bezproduktywne rozmowy telefoniczne, witaj gruba pensjo, ubezpieczenie zdrowotne i futurystyczny interfejsie! Brzmi jak marzenie, ale i jak pierwszy stopień do piekła. Jeśli spodziewacie się, że umowa z The Circle to współczesny odpowiednik cyrografu, spodziewacie się dobrze. Widocznie widzieliście dużo filmów z lat 90.

Przypomnę jednak nieśmiało, że mamy rok 2017 i naiwna cyber-paranoja jest już nieco passé. Ok, Ponsoldt i Dave Eggers (współscenarzysta filmu oraz autor literackiego pierwowzoru) wydają się świadomi, że internetowy krajobraz nieco się w międzyczasie zmienił, a korporacje nie straszą już odhumanizowanym designem, tylko kuszą socialmediową idyllą. Szef komputerowego molocha nie jest więc diabłem wcielonym, ma twarz współczesnego Jimmy'ego Stewarta, czyli Toma Hanksa. Niejaki Bailey – bo tak się nazywa nasz internetowy guru – to taki Steve Jobs, który zamienił jabłko (Apple) na kółko (Circle). Facet, który sprzeda ci twoje cyfrowe ubezwłasnowolnienie, a ty jeszcze postawisz mu pomnik w podzięce. 


Sama Mae wydaje się jednak wiedzieć lepiej, być odporną na PR-owe sztuczki. Podczas rozmowy kwalifikacyjnej gładko odbija piłeczkę rekrutanta i niemal odruchowo orzeka, że: Prawa. Jednostki. Powinny. Być. Tożsame. Z. Prawami. Ogółu. A potem, gdy Bailey proponuje, by umieścić kamery wszędzie – dosłownie: wszędzie – Mae krzywi się z niesmakiem, jak to tylko Emma Watson potrafi. Sęk w tym, że aktorka nie robi tu wiele więcej, Ponsoldt i Eggers tymczasem miotają się w kolejnych desperackich próbach podbicia ciężaru gatunkowego i wmówienia nam, że wcale nie oglądamy starej jak korporacje przestrogi przed korporacjami.

Kończy się więc na chwytaniu za brzytwę niespodziewanych zwrotów akcji, które robią z bohaterki chorągiewkę na wietrze, a z samej intrygi – ciąg coraz mniej prawdopodobnych nieprawdopodobieństw. Gdzieś w tle giną ważne pytania i ciekawe wątki – w tym choćby pytanie o sens absolutnej "cyberprzejrzystości" figur publicznych. Na pierwszym planie uderza z kolei – zaskakująca u "czułego" Ponsoldta – emocjonalna drętwota. Emma Watson gra zagubione dziewczę i wypada jak zagubione dziewczę – ale nie tak, jak trzeba. Ellar Coltrane (Mercer, kumpel z dzieciństwa Mae) zamiast ostoi normalności przypomina ostoję sztywniactwa. Karen Gillan (Annie najbliższa przyjaciółka Mae) jest albo przesadnie naspidowaną korpoentuzjastką, albo przesadnie zdołowanym postkorporacyjnym wrakiem. John Boyega (Ty, tajemniczy kolega z pracy Mae) stoi gdzieś w rogu kadru. Hanks lunatykuje. Jak na film zbudowany na wspomnianej opozycji między życiem w realu a nierealu, "The Circle" wyjątkowo słabo argumentuje za realem. 

Efekt to dreszczowiec bez dreszczy, niepoważna historia na poważny temat. Miało być aktualnie, wyszło protekcjonalnie. Ponsoldt i Eggers niby widzą, że problem tkwi w atrakcyjnej "miękkości" social mediów, kuszących nas perspektywą zaprzyjaźnienia się z każdym, a po cichu zaprzyjaźniających się samemu z naszą prywatnością. Dylemat jednak nie wybrzmiewa, wszystkie karty w "The Circle" rozdano już na starcie. Wiszące nad bohaterką fatum to najzwyklejsze fatum fabularnego schematu. Sprawa jest w sumie ironiczna. "The Circle" wygląda jak film zrobiony przez korporację, po to żeby obrzydzić nam filmy próbujące obrzydzić korporacje. Mistrzostwo manipulacji? Śmiem wątpić.
1 10
Moja ocena:
3
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones