Recenzja filmu

Pozycja obowiązkowa (2018)
Bill Holderman
Diane Keaton
Jane Fonda

Klub pejczyka

Zarzutów mam wiele. Bo np. czemu faceci mogą mieć swoje starcze erekcje w postaci Seana Penna czy Liama Neesona skaczących, biegających i plujących ogniem, a kobietom wciska się wciąż tę samą
Pamiętam, jak kiedyś kupiłem sobie czasopismo "Kobieta i życie" i dobrnąłem do rubryki, w której pani Beata Tyszkiewicz odpowiada na listy czytelniczek. Każda odpowiedź była zarazem poradą – np. co zrobić, kiedy ten stary piernik mąż siedzi całymi dniami przed telewizorem, kontempluje Eurosport i nie chce rozmawiać. Tipy pani Beaty zwykle sprowadzały się do różnego rodzaju ponadczasowych mądrości – obudź w nim dawne uczucia, pojedźcie razem na wycieczkę, wyjdźcie do kina, zjedźcie kolację w restauracji. Identyczną pracę "u podstaw" wykonuje "Pozycja obowiązkowa" – niby ma przełamywać tabu życia seksualnego kobiet po sześćdziesiątce, a tylko utrwala prehistoryczne klisze. I tak, jest to czepialstwo – zdaję sobie sprawę, że w założeniu miało być "lekko, łatwo i przyjemnie" i że nie jestem modelowym odbiorcą kina dla pań 55+. Tylko co zrobić, jeśli od wszechobecnej tandety zęby same układają się do zgrzytu? Milczeć i robić dobrą minę do złej gry czy jednak pisać, co na sercu leży? 

   

Zarzutów mam wiele. Bo np. czemu faceci mogą mieć swoje starcze erekcje w postaci Seana Penna czy Liama Neesona skaczących, biegających i plujących ogniem, a kobietom wciska się wciąż tę samą groteskową bajeczkę – że seks seksem, pożądanie pożądaniem, ale liczą się tylko świece, wino i willa z basenem? I czy są na Ziemi jeszcze jacyś homo sapiens skłonni uwierzyć, że "Pięćdziesiąt twarzy Greyato książka obrazoburcza, kontrowersyjna i przełamująca kulturowe tabu? Takie kity wciskają nam twórcy "Pozycji obowiązkowej" – mamy więc cztery panie po sześćdziesiątce, które w ramach domowego klubu literackiego biorą na warsztat powieść E.L. James. Czytają w konspiracji, tak żeby dzieci czy koledzy z pracy niczego nie zauważyli – ale nie dlatego, że to tak okropnie napisane, szmirowate i w ogóle wstyd, tylko – bo niegrzeczne i "hardcore'owe". Oblewają się rumieńcem, chichoczą i trzaskają okładką przy każdej "ostrzejszej" scenie – jak pensjonarki podglądające starszego brata w toalecie. Wiem, że każde pokolenie ma swoje tabu, ale na litość boską – nawet uwzględniając bagaż amerykańskiej pruderii, nie da się na to patrzeć bez uczucia kosmicznego zażenowania. Toż to dzieci, a nie dojrzałe kobiety. 

 

Oczywiście Grey rozpala ukryte pragnienia i przypomina bohaterkom, że starość nie musi wcale oznaczać schyłku potrzeb cielesnych. Portale randkowe, dawni kochankowie, przystojni bruneci i erekcje własnych mężów rosną w tempie geometrycznym. W pochodzie mydlin i telenowelowej oczywistości znajdziemy także klarowny – i jakże pozytywny! – morał: seks to tylko dodatek, a prawdziwa miłość zwycięży każdą przeszkodę. "Bo przecież o tym był tak naprawdę Grey, nawet on się w końcu zakochał!" – konstatują ze zdziwieniem bohaterki, wszystkie z dyplomami wyższych uczelni. I jeszcze jedno przesłanie – każdy z nas dźwiga ten sam krzyż i tak samo kocha, nasze losy są podobne niezależnie od dzielących nas różnic. W końcu cztery kobiety reprezentują CAŁKOWICIE odmienne życiowe backgroundy. Na przykład Vivian (Jane Fonda) to biała właścicielka luksusowego hotelu, która może sobie pozwolić na liczne przygodne związki i brak stabilizacji. Sharon (Candice Bergen) – biała sędzia federalna, wielki autorytet w środowisku. Carol (Mary Steenburgen) – biała aktywistka i szefowa fundacji charytatywnej. I w końcu Diane (Diane Keaton), która teoretycznie ma najgorzej – biała wdowa, sama w wielkiej rezydencji z ogrodem. Rzeczywiście, pełna reprezentatywność, całkowicie odmienne zaplecza społeczne i różne doświadczenia, niech nam żyje równowaga klasowa! Tutaj tylko kwestie wieku i dojrzałego seksu jako tako współgrają z rzeczywistością. No i rubaszny humor – taki w typie kioskowych kawałów o żonach, mężach i teściowych. Powinien przypaść do gustu wychowanym na polskiej szkole kabaretu. Reszta pozostaje równie niestrawna, co książkowa inspiracja całej tej lipy. Kiedy Grey wali z pejcza – uciekajcie, byle dalej. Litości nie będzie.
1 10
Moja ocena:
4
Publicysta, eseista, krytyk filmowy. Stały współpracownik Filmwebu, o kinie, sztuce i społeczeństwie pisze dla "Dwutygodnika", "Czasu Kultury", "Krytyki Politycznej", "Szumu" i innych. Z wykształcenia... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones