Recenzja filmu

Lost River (2014)
Ryan Gosling
Christina Hendricks
Iain De Caestecker

Neonowa Apokalipsa

Największym defektem "Lost River" nie jest tak naprawdę powszechnie zarzucane mu artystyczne epigoństwo. W podróży Goslinga po twórczości ulubionych reżyserów można się rozgościć i czerpać
W cieszącym się złą sławą Detroit dzieje się coraz gorzej – opustoszałe gmachy fabryk i niszczejące wolno, ale uporczywie jednorodzinne domki to ostatnie ślady dawnej potęgi. Garstka mieszkańców, którzy nie spakowali jeszcze dobytku i nie pojechali szukać szczęścia gdzie indziej, łapie się nieprzyjemnych zajęć – zbieraniem i sprzedażą złomu, striptizem i paserstwem. Tylko ci z grubszą skórą na grzbiecie są w stanie odnaleźć w tym jakąkolwiek pociechę. Reszta skazana jest na przykrą wegetację, jak Billy i jej syn Bones, którzy rozpaczliwie starają utrzymać się na powierzchni. Ich imiona chyba nie przypadkiem nawiązują do usuniętego z pirackiej załogi bohatera "Wyspy skarbów". Wysiłek wkładany w próby zachowania domu to właściwie próby zachowania resztek godności w osuwającej się z każdym dniem w przepaść społeczności. Aby spłacić długi i zatrzymać dom, chłopak zmuszony jest w tajemnicy przed lokalnym tyranem zbierać miedź z okolicznych zgliszczy, a jego matka – podjąć pracę w podejrzanym klubie.



Z nowych, uciążliwych jak nóż na gardle "zawodów" debiutujący w roli reżysera Ryan Gosling czyni metaforę dekadenckiego niepokoju "Pierwszego Świata", który nagle i bez ostrzeżenia dopadł kryzys. Praca fizyczna musi być upokarzająca dla Bonesa – beztroskiego do tej pory nastolatka. Także Billy trudno wyobrazić sobie gorszą pracę niż nocne występy w klubie dla wielbicieli "gorerotyki". Gdy zdejmuje na scenie skórną maskę, obnażającą sztuczne, oblane krwią mięśnie twarzy, jeszcze widać u niej próbę oswojenia się z nowym brutalnym światem i perwersyjną przyjemność w rozładowywaniu złych emocji. Ale już uwięziona w przezroczystym, plastikowym pancerzu, który ma chronić przed agresją klientów, zaczyna zdawać sobie sprawę, że tylko pozornie jest bezpieczna. Fizyczna agresja nie dosięgnie jej ciała, ale ona sama z pewnością stanie się regularnym świadkiem chorych fantazji o gwałcie. Intensywne, skąpane w neonach i hipnotycznej muzyce sceny w klubie w dużej mierze czerpią z "Tylko bóg wybacza". Gosling podobnie jak N.W. Refn jako bazę traktuje znane schematy filmowe. Sceniczna obscena gore nawiązuje do "Oczu bez twarzy" Georges'a Franju, a uwięzienie w plastikowej kapsule – do "Opery" Dario Argento; Billy jest jednocześnie ofiarą i świadkiem upadającego świata i procesu ludzkiego zezwierzęcenia. Zaspokajanie seksualnych fantazji przez klientów klubu zapośredniczone w tradycji kina gore trafnie oddają kulturę przesytu późnego kapitalizmu. Kryzys jest tu niczym kolorowy neon, który kiedyś zdobił najmodniejszy lokal w mieście, a teraz przepalony, zdarty znad jego wejścia jarzy się pulsującym histerycznie światłem, dopóki nie zabraknie prądu, a świat nie pogrąży się w całkowitej ciemności.



Apokaliptyczne opowieści to dobry poligon do testowania ryzykownych środków filmowych o różnych tonacjach i proweniencjach – często jednak rodzą pokusę, aby światowy śmietnik dopełnić chaosem stylistycznym. Gosling silnie czerpie z Davida Lyncha, ale poczucie zagrożenia i aura niesamowitości, wykwitające tuż za murem znanego ogródka, dwuznaczni moralnie osobnicy deklamujący tajemnicze kwestie czy zadymione, rozświetlone czerwonym światłem speluny prowadzące wprost do przedsionka piekła – w rękach świeżo upieczonego reżysera są tylko błyskotkami. Podczas gdy Lynch zaprzęgał do pracy wyobraźni popkulturowe motywy i powidoki, nadając im makabryczną postać, by rozbijać znajome formy opowiadania. Gosling zdaje się nimi co najwyżej z gracją żonglować. Lynchowscy psychopaci okazywali się naprawdę groźni dopiero, gdy ujawniał się wpływ, jaki  mieli na głównych bohaterów, budząc zepchnięte w podświadomość lęki albo zmuszając do konfrontacji z samym sobą. W "Lost River" atmosfera zagrożenia jest doskonale namacalna, ale same groźby zbyt trywialne. Fakt, że wizja spodziewanej przemocy, gwałtu, utraty domu lub życia silnie na widza oddziałuje, nie zmienia faktu, że podpalenie świata apokaliptycznym żarem okazuje się tu przedsięwzięciem powziętym na wyrost. Patowe sytuacje nie stają się okazją do penetrowania antypodów człowieczeństwa. Niebezpieczni adwersarze są po prostu bezinteresownymi kanaliami, a ofiary ich agresji – niewinnymi barankami, w konwulsjach próbującymi uwolnić się z paszczy lwa. Rozpad świata nie ma na nich wielkiego wpływu; nie grozi ani utratą wrażliwości, ani szaleństwem. Bones i jego dziewczyna Rat próbują nieprzyjazny świat oswajać magią jak młodociani bohaterowie "Sztuczek", jedynie w oczach bohaterki Christiny Hendricks widać przez chwilę strach przed tym, że podjęta z konieczności brudna praca może wchłonąć ją na zawsze. Tylko czy dla ukazania tej konsternacji naprawdę trzeba spuszczać z łańcucha Bestię i wysyłać w pogoń wszystkich Jeźdźców Apokalipsy?

Największym defektem "Lost River" nie jest tak naprawdę powszechnie zarzucane mu artystyczne epigoństwo. W podróży Goslinga po twórczości ulubionych reżyserów można się rozgościć i czerpać niekłamaną przyjemność, choć będzie to niezobowiązująca przejażdżka tunelem strachu arthouse'owego lunaparku. Problemem jest raczej reżyserskie niezdecydowanie: chciałby mieć bajeczną katastrofę jak z "Bestii z południowych krain", a jednocześnie zarazić widza dojmującym poczuciem beznadziei "Skrawków" Harmony Korine'a – mieć cukierka i zrobić brzydkiego psikusa jednocześnie. Każdą konwencję z osobna reżyser wykorzystuje świetnie, ale próby ich połączenia nie wynoszą obrazu na żaden emergentny poziom. Dlaczego mieszkańcy Bathtub ("Bestie z południowych krain"), żyjąc przecież w dużo gorszych warunkach niż bohaterowie "Lost River", nie wyjeżdżają z zalanych terenów, jest zrozumiałe – przez lata wypracowali sobie taki model skromnego życia i ścisłych społecznych powiązań, że przeprowadzka byłaby dla nich większym szokiem niż powódź. W "Skrawkach" najbardziej przerażająca jest sugestia, że apokalipsa na white-trashowej prowincji nie różni się za bardzo od jej życia przed tornadem. Tymczasem w motywacjach bohaterów "Lost River" ujawnia się emocjonalna luka – nie wiadomo, co ich tu trzyma poza abstrakcyjnym uporem, a wszystkie nieszczęścia, które na nich spadają, są dziełem konkretnych ludzi, a nie konsekwencją nowego porządku.



Gosling zbyt niefrasobliwie upaja się pięknem rozpadu, w rezultacie film zawodzi i jako wyrazisty komentarz do współczesności, i jako poetycka impresja. Towarzyszących kryzysowi lęków dotyka tylko w takiej mierze, w jakiej Halloween może dotknąć problemu śmierci. Finał wieńczący niezobowiązującą zabawę konwencjami jest jak wyłączenie głośnego alarmu, który uruchomiono przez przypadek, niepokojąc nas bez potrzeby. Dobrze jednak, że Ryan Gosling ćwiczy warsztat na wypadek, gdyby poczuł się na siłach przemówić własnym, tym razem wiarygodnym głosem.
1 10
Moja ocena:
6
Absolwentka filozofii i polonistyki na Uniwersytecie Warszawskim. Laureatka III miejsca w konkursie im. Krzysztofa Mętraka dla młodych krytyków filmowych (2011). Pisze o filmach do portali... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Na polskich plakatach reżyserskiego debiutu Ryana Goslinga widnieje hasło "Bohaterowie Miasteczka Twin... czytaj więcej
Nie lubię głupich porównań, ponieważ głupie porównania mają to do siebie, że wprowadzają... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones