Prawie jak kino

Najgorsze w "Feliksie..." nie są jednak ani myślowe lenistwo, ani emocjonalny chłód, lecz realizacyjne ubóstwo. Pierwszy sygnał, że dzieje się coś niepokojącego, otrzymujemy już po pięciu
"Teoretycznie możliwa" to katastrofa była wtedy, gdy ekipa filmowa wkraczała na plan. Teraz, kiedy "Felixa, Net i Nikę" możemy oglądać w polskich kinach, mamy już katastrofę spełnioną. Z mojego seansu dzieci wychodziły skonsternowane, a rodzice zażenowani. Zły omen.

Na papierze to musiał być najlepszy pomysł na świecie. Już literacki pierwowzór Rafała Kosika jest udaną próbą zrewidowania tradycji rodzimych opowieści fantasy dla młodzieży. Kino miało dołożyć do niego sztubacki urok klasyki polskich filmów inicjacyjnych. Właśnie, "miało", słowo-klucz, mówimy o kinie niespełnionych obietnic.

Fabuła jest, jaka jest, wzięto ją z książki, gdzie sprawiała wrażenie bezpretensjonalnej i poddanej żelaznym, dramaturgicznym regułom. Znalazło się w niej miejsce nie tylko dla podróży w czasie, gadającego komputera i wirujących jak pył w słońcu miniaturowych robotów, ale również dla nadmorskiego Instytutu Badań Nadzwyczajnych, altruistycznych nazistów i zmagań z bombą zegarową podczas rejsu Tamizą. Cel szalonej wyprawy bohaterów nie był tak istotny jak sama droga: pokonywanie lęków, dokonywanie wyborów, przyśpieszony wgląd w dylematy dorosłości. W okrojonej z wszystkiego, co wartościowe, ekranizacji, zamiast dzieci mamy androidy (co jest ewidentną winą tekstu, nie zaś młodych aktorów: dobranych z głową, fotogenicznych i – na ich nieszczęście – koszmarnie poprowadzonych), z kolei zamiast podróży – maraton, w którym nie ma czasu na to, by wybrzmiał jakikolwiek morał.

Najgorsze w "Feliksie..." nie są jednak ani myślowe lenistwo, ani emocjonalny chłód, lecz realizacyjne ubóstwo. Pierwszy sygnał, że dzieje się coś niepokojącego, otrzymujemy już po pięciu minutach projekcji, gdy na ekranie pojawia się "efekt specjalny" w postaci przerośniętej, żarłocznej rośliny. To dziecko zastępu grafików, którego twórcy nie mogli się nachwalić, a które wygląda jak toksyczny odpad z "Wiedźmina" Marka Brodzkiego. Potem jest tylko zabawniej, zwłaszcza gdy bohaterowie przenoszą się w czasie, a jedynym sygnałem, że znaleźli się na okupowanych przez nazistów ziemiach, jest plakat z podobizną Hitlera, przyozdabiający gołą, ceglaną ścianę. We wszystko trzeba tu wierzyć na słowo, wszystko to kwestia szytej grubymi nićmi umowy. Polscy filmowcy, w przeciwieństwie do pisarzy, ewidentnie przeceniają siłę wyobraźni.

Nazwałbym ten film policzkiem wymierzonym widzowi, który wie, że nawet największe niedostatki budżetu można zamaskować pomysłowością, ale zaraz się zacznie, że nie daję szans polskiemu kinu i nie rozumiem "targetu". Gorąco zachęcam więc zakochane w "Feliksie, Necie i Nice" dzieciaki do wizyty w kinie. Na własnej skórze przekonają się, że każda fascynacja ma swoje granice.  
 
1 10 6
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones