Recenzja filmu

Kod M (2015)
Dennis Bots
Maria Brzostyńska
Nina Wyss
Senna Borsato

Rodzina solidarna w ziewaniu

Z dziecięcymi bohaterami trudno się identyfikować, bo są nienaturalnie wręcz jednorodni – nieodróżnialni w swojej niewinności, pozbawieni rysów charakterystycznych, jakby dopiero czekali na
Ciekawy delikwent z tego "Kodu M": fikcyjna opowieść o historycznych wydarzeniach, które – oczywiście do pewnego stopnia – także są fikcyjne. I nie mówimy tutaj o awangardowej powieści czy nowym scenariuszu Charliego Kaufmana, ale o tzw. kinie familijnym. Oto troje nastoletnich przyjaciół wyrusza na poszukiwania szpady muszkietera D'Artagnana, ukrytej ponad 300 lat temu na terenie holenderskiego Maastricht. Bohater powieści Alexandre'a Dumasa ojca jest tutaj nie tylko głównym fabularnym punktem odniesienia – w oparciu o jego późne książkowe losy zbudowano całą równoległą linię narracyjną, włącznie z rekonstrukcją francuskiego oblężenia Maastricht z 1673 roku. W filmowym świecie to również postać historyczna, obecna w miejskich archiwach, naukowych opracowaniach i narodowej pamięci. 

   

Sam pomysł jest do przyjęcia, zwłaszcza że Dumasowski muszkieter ma swój pierwowzór – żyjący w latach 1611-1673 hrabia D'Artagnan rzeczywiście dowodził natarciem Francuzów na Maastricht i zginął w trakcie oblężenia miasta. Literacki muszkieter-legenda – honorowy, szlachetny, nieskazitelny – wypiera tutaj jednak muszkietera historycznego i w ogóle samą "realność" czy "namacalność" przeszłości. "Ufikcyjnienie" historii nie pełni w filmie żadnej istotnej funkcji, nie komplikuje fabuły, nie buduje tajemnicy – słowem, nie czyni całości ciekawszą. Jeśli scenariusz marny, emocje letnie, a przewidywalność podniesiona do potęgi n-tej, nawet strzały z muszkietów, kapelusze z piórem i legenda Dumasa nic tu nie pomogą. "Płaszcz i szpada" sprawiają wrażenie zbędnej atrakcji, w dodatku na niskim poziomie realizacyjnym i bardzo wysokich koturnach. Z kolei domniemana "familijność" "Kodu M" istnieje chyba tylko w tym sensie, że wszyscy członkowie rodziny mogą podczas seansu zsolidaryzować się w ziewaniu.

Bo czy poszukiwanie pamiątki po muszkieterze może być w ogóle emocjonujące? Filmowa stawka jest zaskakująco niska: dawno, dawno temu syn biednych chłopów pomógł słynnemu D'Artagnanowi, a ten obiecał mu w zamian swoją szpadę. Jako że muszkieter zginął przedwcześnie, jego kompani ukryli broń gdzieś w Maastrchit, a po całym mieście rozsiali wskazówki (tytułowy "kod M") dotyczące lokalizacji skrytki. I tak się składa, że dzielny chłopski syn z XVII wieku to jednocześnie daleki przodek nastoletniej Izabel, która przejmuje poszukiwania po niedomagającym dziadku, ekscentryku i kolekcjonerze antyków. Jako że senior narobił sobie długów, rodzina planuje wyprzedać całą jego kolekcję, a zakusy ma na nią lokalny handlarz sztuką. Izabel próbuje więc odnaleźć szpadę i nie dopuścić do transakcji, w czym pomagają jej przykuty do laptopa kuzyn oraz wnuk lokalnego arystokraty. Dużo mówi się tutaj o dziedzictwie historycznym ważniejszym od pieniędzy, rodzinnej dumie i godności, naszej (czyt. holenderskiej) wspaniałej kulturze i przeszłości. O pielęgnowaniu pamięci. A wszystko to podane na tacy, w podniosłych dialogach. 

Sama zabawa w poszukiwanie skarbów przypomina klimatem kultową serię książek o "Panu Samochodziku" Zbigniewa Nienackiego. Brakuje jej tylko wyrazistych postaci i tajemnicy, która potrafiłaby utrzymać naszą uwagę na dłużej niż kilkanaście minut. Śledztwo od początku polega na żmudnej robocie w archiwum (miejskim albo Google'a) i kolejnych oględzinach malowniczych – a jakże! – holenderskich zabytków. Mam jednak wrażenie, że ta nachalna "akademickość" filmu – także w sensie jego ambicji dydaktycznych – w połączeniu z marną warstwą wizualną (rekonstrukcje historyczne rzeczywiście wyglądają na pośpiesznie "konstruowane"), zadziała na młodego widza jak płachta na byka. Całości brakuje zadziorności, łobuzerskiego sznytu czy choćby większego zanurzenia w świecie fantazji – tego surrealistycznego naddatku, który z najbanalniejszej historii czyni przygodę. 

   

Z dziecięcymi bohaterami trudno się identyfikować, bo są nienaturalnie wręcz jednorodni – nieodróżnialni w swojej niewinności, pozbawieni rysów charakterystycznych, jakby dopiero czekali na wyklucie się osobowości. To głęboko konserwatywna wizja, w jakiś sposób uwłaczająca samym dzieciom, a przy tym daleko odbiegająca od złożoności rodzinnych mikroświatów i rzeczywistych problemów dzieciństwa. Oferowanie młodym szkolnej czytanki pod przykrywką "kina familijnego" uważam za zwyczajną nieuczciwość. I w ogóle się nie zdziwię: jeśli dwunastolatka będzie miała do wyboru "Kod M" albo nową produkcję z uniwersum Marvela, oczywiste jest, że wybierze to drugie. Ewentualnie zostanie w domu i pogra w "Wiedźmina". Tam, w przeciwieństwie do kolejnego młodzieżowego produkcyjniaka, znajdzie więcej fantazji i więcej siebie.
1 10
Moja ocena:
3
Publicysta, eseista, krytyk filmowy. Stały współpracownik Filmwebu, o kinie, sztuce i społeczeństwie pisze dla "Dwutygodnika", "Czasu Kultury", "Krytyki Politycznej", "Szumu" i innych. Z wykształcenia... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones