Recenzja filmu

Asteroid City (2023)
Wes Anderson
Jason Schwartzman
Scarlett Johansson

Stąd do wieczności

"Asteroid City" przypomina mi o Andersonie z nieco innych czasów; kojarzy się z błyskotliwymi i chwytającymi za serce "Pociągiem do Darjeeling" czy "Moonrise Kingdom". Reżyser obdarza czułością
Stąd do wieczności
"Nadal nie rozumiem, o czym jest przedstawienie" – przyznaje zrezygnowany aktor, wcielający się w bohatera filmu w filmie, Augiego Steenbacka (Jason Schwartzman). Wes Anderson, król pasteli i wewnątrzkadrowej symetrii, ustami reżysera spektaklu, Schuberta (Adrien Brody) odpowiada: "To nieważne, po prostu opowiadaj dalej historię". Twórca, którego filmom zarzucano w ostatnich latach estetyczną powtarzalność, semantyczną jałowość i emocjonalną próżnię, też "opowiada dalej swoją historię", choć tym razem mniej w jego strategii kalkulacji i chłodu. W bohaterach tli się ogień, ich rozterki są emocjonalnie angażujące, zaś w błyskotliwych dialogach Anderson mistrzowsko balansuje między smutkiem i humorem. Narrator-wodzirej już na wstępie zaznacza: "Asteroid City nie istnieje, wszystkie postacie i elementy świata przedstawionego są fikcyjne". A jednak razem tworzą coś prawdziwego.



Anderson nie po raz pierwszy dzieli film na akty. Porządkują one bieg historii i jednocześnie przypominają nam, że oglądamy jedynie barwną projekcję bogatej wyobraźni pewnego dramatopisarza. Narrator (Bryan Cranston) zaprasza nas ze sceny za kulisy spektaklu. Jest rok 1955, utalentowany autor Conrad Earp (Edward Norton) pracuje nad realizacją autorskiej sztuki teatralnej, która zostanie wystawiona w teatrze Tarkington w Indianie. Akcja dzieje się w wymyślonym arizońskim "miasteczku" na pustkowiu, na które składają się: pensjonat, warsztat samochodowy, stacja badawcza oraz bezkresny ocean pomarańczowego piasku. Młodzi badacze i kosmiczni kadeci przyjeżdżają do niego, co roku, by celebrować tzw. Asteroid Day i wziąć udział w konkursie naukowym, organizowanym na cześć planetoidy, która spadła na ziemię ponad 5000 lat temu. 

Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że "Asteroid City" to lekkie i komediowe kino drogi. Pustynny krajobraz zdobią kartonowe kaktusy, struś pędziwiatr (a właściwie: kukawka kalifornijska) wędruje bez celu, ponieważ kojot stracił życie pod kołami rozpędzonej ciężarówki, a szosę co jakiś czas przecina policyjny pościg. Do Asteorid City przyjeżdża fotograf wojenny Augiee oraz jego dzieci – nastoletni geniusz i wynalazca Woodrow (Jake Ryan) oraz trzy łobuziarskie córki, którym temperamentem i energią bliżej do małych czarownic niż niewinnych księżniczek. Nieoczekiwanie samochód bohaterów ulega zniszczeniu, pobyt w miasteczku przedłuża się, a Augiee zdaje sobie sprawę, że nie może dłużej ukrywać przed dziećmi śmierci ich matki (Margot Robbie) – po trzech tygodniach wyznaje im, że przegrała walkę z ciężką chorobą. Do pastelowego, rozgrzanego słońcem świata nieoczekiwanie wdziera się śmierć.

Mama jest teraz "w niebie lub w gwiazdach" (a tak naprawdę: w zamkniętym pudełku tupperware zastępującym urnę) – tłumaczy swoim dzieciom Augiee. Ale u Andersona gwiazdy są też coraz bliżej ludzi. Bohaterowie nie wiedzą jeszcze, że wkrótce zostaną świadkami przełomowego dla ludzkości wydarzenia, a wspólny pobyt w Asteroid City pozwoli im oswoić się z żałobą i spojrzeć na życie z nowej perspektywy.


Doklejone wąsy Schwartzmana wyglądają jak prawdziwe, pomalowane na czerwono usta Scarlett Johansson kontrastują z pastelowym krajobrazem, a śnieżnobiała czupryna i pomarańczowa opalenizna to najlepsza stylówka Toma Hanksa od lat. Wśród dziesiątek hollywoodzkich nazwisk na ekranie to jednak elektryzujący duet Schwartzman-Johansson wysuwa się na pierwszy plan. Wcielający się w powściągliwego wdowca i wrażliwego fotografa Schwartzman zaskakuje dojrzałością i oszczędnością ekspresji, zaś Johansson w roli niedocenionej aktorki Midgę po raz kolejny udowadnia, że w dramatyczno-komediowych konwencjach czuje się jak ryba w wodzie. Urzekają również rozbrajające humorem córki bohatera, których dziecinne zabawy przywołują na myśl psotliwe bohaterki z "Florida Project". Na pozór dziewczynki odcięte są od problemów dorosłych, lecz Anderson nie ma w tej kwestii wątpliwości – za parę lat dowiedzą się, czym naprawdę była dla nich utrata matki.  

"Asteroid City" przypomina mi o Andersonie z nieco innych czasów; kojarzy się z błyskotliwymi i chwytającymi za serce "Pociągiem do Darjeeling" czy "Moonrise Kingdom. Kochankami z Księżyca". Reżyser obdarza czułością bohaterów doświadczonych, lecz wciąż zagubionych w życiu, szukających głębszego sensu, lecz bez ustanku wątpiących. Gdy w Asteroid City pojawia się domniemany przybysz z kosmosu, w bohaterze narastają niepewność i frustracja. Czy istnieje coś więcej – w sensie kosmicznym, czyli tak naprawdę metafizycznym? Czy jako ludzkość jesteśmy skazani na (kosmiczną) autodestrukcję i (metafizyczną) pustkę? A może wizyta "kosmity" to tylko żywa metafora przemiany bohaterów? Nawet sam dramatopisarz Earp ma problem z tytułem wystawianej sztuki – "Infinity" brzmi przecież trochę jak tytuł roboczy. 



Anderson podsuwa kilka wskazówek, jednak na żadne pytanie nie odpowiada wprost. Pytań, tych bardziej przyziemnych, jest zresztą więcej. Czy Augie odnajdzie zrozumienie u Midge? Czy jego syna i córkę kobiety czeka wspólna przyszłość? Czy dzieci pogodzą się ze śmiercią matki? Sfilmowany na taśmie Kodaka "Asteroid City", mimo sporych estetycznych ambicji reżysera, pomimo jego maniakalnego perfekcjonizmu, nie razi sztucznością, nie trąci fałszem. I tak jak w wywoływanych fotografiach główny bohater odnajduje ukojenie (choć wcześniej twierdził, że na rany najlepszy jest plaster), tak i my w nieistniejącym Asteroid City możemy dowiedzieć się czegoś o sobie.
1 10
Moja ocena:
8
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones