Recenzja filmu

Be Cool (2005)
F. Gary Gray
John Travolta
Uma Thurman

Tortury obrazem filmowym

Szczerze mówiąc zajęło mi chwilę, aby zdecydować się na projekcję tego filmu. Znając moją nieufność do sequeli i mając w pamięci całkiem przyjemną część pierwszą ("Get shorty"), obawiałem się, że
Szczerze mówiąc zajęło mi chwilę, aby zdecydować się na projekcję tego filmu. Znając moją nieufność do sequeli i mając w pamięci całkiem przyjemną część pierwszą ("Get shorty"), obawiałem się, że nie będzie to dobrze zainwestowany czas. Coś jednak podpowiedziało mi, żebym przekonał się na własnej skórze. Przekonał się, że ciarki na widok plejady gwiazd zebranej w tej produkcji są słuszną zapowiedzią emocji podczas oglądania. Przeważyło ostatecznie zestawienie "Travolta, Thurman, Keitel, Vaughn". Wydawałoby się - to musi się udać. Nic z tego. Przede wszystkim film upadł przez straszliwie (i można to powtórzyć chóralnie), straszliwie słaby scenariusz. Peter Steinfeld dołożył już część swojego minimalnego talentu do "Nawrotu depresji gangstera", teraz dostał zadanie napisania scenariusza do kolejnego sequela i znowu lipa. Fabuła taka sobie, trochę naciągana, nie zachęca do poświęcenia się dla dalszej projekcji. Mianowicie, Chili Palmer postanawia zmienić dotychczasową branżę. Zdegustowany faktem, że został zmuszony do wyprodukowania sequela "Dorwać Leo", który przyniósł mu poważanie w branży, decyduje się na przejście do przemysłu muzycznego. Zamierza promować młodą artystkę - Lindę Moon. Z racji jednak, że (jak się dowiadujemy) wszyscy w przemyśle muzycznym są z mafii, nie przyjdzie mu to jednak łatwo. To tak wprowadzając. Najgorzej sytuacja ma się jednak z dowcipami goszczącymi w filmie. Osobiście zaśmiałem się może 2-3 razy i to też chyba żeby uwierzyć, że ten film w założeniu miał być śmieszny. Gwoździem do trumny była gra uświetniających tę produkcję gwiazd. W moim przekonaniu najbardziej zawiódł Vince Vaughn. Twórcy mogli równie dobrze zatrudnić gipsową figurę zamiast niego (efekt podobny, a przynajmniej jakaś oszczędność). Już Steven Tyler wypadł wiarygodniej, który (trzeba przyznać), wniósł jakiś powiew morskiej bryzy, przepychający się przez odór nudy. Nie popisał się tutaj F. Gary Gray. Osobiście nigdy nie byłem wielkim fanem jego talentu i teraz już wiem, dlaczego. Ktoś powie: "Nie mógł za wiele zrobić, miał na planie same gwiazdeczki", ale to tylko świadczy o przeciętnych umiejętnościach tego artysty. Co do pozytywów? Z sentymentu - taniec Travolty i Thurman przy akompaniamencie The Black Eyed Peas. Sytuację ratuje także - aż to głupio zabrzmi - The Rock. W roli samoańskiego geja wypadł przede wszystkim zabawnie. Cała, nie wymieniona reszta jest po prostu mocno przeciętna. Nie fatalna (więc nie można się swobodnie pastwić) ani genialna (nie można z czystym sumieniem wychwalać lub nawet wspominać). Ogółem strata czasu, złośliwie można zaproponować twórcom, aby podążyli za przykładem Chiliego Palmera. Może w przemyśle muzycznym pójdzie im lepiej. A nawet, jeśli nie to zawsze jeszcze zostaje hafciarstwo?
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
„Be Cool” isn’t cool – tym krótkim zwrotem amerykański krytyk filmowy mógłby... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones