Recenzja filmu

Creed II (2018)
Steven Caple Jr.
Michael B. Jordan
Sylvester Stallone

Zimna wojna

Steven Caple Jr. nie jest może tak zdolnym reżyserem jak jego poprzednik Ryan Coogler, lecz dba o to, żeby nie zepsuć sprawdzonego przepisu. To mądra strategia, która wielokrotnie się opłaca:
Cienka granica dzieli wołanie serca od zobowiązania wobec fanów. Poprzedni "Creed" wydawał się filmem potrzebnym – pomijając mamonę, także z artystycznego punktu widzenia. Przywracał w końcu blask postaci Rocky'ego Balboy (Sylvester Stallone), z którą kino zawsze było ciekawsze; facetowi wylewającemu pot, krew i łzy za wszystkich pucybutów, którzy nigdy nie zostaną milionerami. Twórcy nowego filmu ponownie sięgają do pawlacza, tym razem wyciągając z niego największego rywala Rocky'ego – rosyjskiego kolosa, Ivana Drago (Dolph Lundgren). Powrót do bohatera wyciętego z dykty, nierozerwalnie związanego z kampową konwencją lat 80., to chyba najgorszy przyczynek do realizacji kolejnego filmu. Ale też paradoksalnie najważniejszy powód, dla którego znów wybierzemy się do kina.


Jak słusznie podejrzewacie, przez ostatnie trzydzieści lat Drago miał ciekawsze rzeczy do roboty niż parzenie sojowego latte przy akompaniamencie Michaela Buble. W trakcie długiego procesu rekonwalescencji po porażce z Rockym nie tylko znalazł sobie lepszego fryzjera, ale też wychował swojego syna, Wiktora (Florian Munteanu) na dwumetrowego nosorożca w rękawicach bokserskich. Teraz pozostaje mu tylko wrócić na szczyt – wystawić juniora do pojedynku z protegowanym dawnego rywala, a następnie odzyskać zaufanie wierchuszki i szacunek rodaków. Adonis Creed (Michael B. Jordan) przechodzi tymczasem klasyczną fazę "sodówki", której symbolicznym zwieńczeniem jest scena niemego krzyku na dnie basenu. Przytłoczony ciosami rywala i perspektywą rychłego ojcostwa bohater musi na powrót wziąć się w garść. Z racji niewyrównanych rachunków okaże się to zresztą łatwiejsze niż przypuszczał – Ivan zabił jego ojca, Wiktor zdusił w nim sportową pasję, do tego obaj mówią po rosyjsku. Z jakiegoś powodu, trzy dekady po zakończeniu zimnej wojny, ten ostatni fakt wciąż ma znaczenie.


Niespełnione ambicje ojców oraz traumy ich dzieci napędzają buchającą testosteronem, filmową machinę. Dzieje się sporo, jest przestrzeń na introspekcję, są dramatyczne kłótnie, rozstania i powroty, a także sporo scen, w których ktoś drapie się po głowie i zastanawia, gdzie popełnił błąd. W ogóle całość okazuje się większym sukcesem, niż mogliśmy przypuszczać – to nie tyle sequel "Creeda", co duchowy spadkobierca "Rocky’ego IV", czyli filmu, który – przy całym sentymencie – już w momencie premiery był niezłą beką, czynił bowiem z bokserów oręż w amerykańsko-radzieckim wyścigu zbrojeń. Steven Caple Jr. nie jest może tak zdolnym reżyserem jak jego poprzednik Ryan Coogler, lecz dba o to, żeby nie zepsuć sprawdzonego przepisu. To mądra strategia, która wielokrotnie się opłaca: zwłaszcza gdy przychodzi do rysunku psychologicznego głównych bohaterów i prowadzenia aktorów. Stallone, ze swoim garniturem tików, westchnień i pomruków, wciąż jest w tym świecie słońcem, wokół którego orbitują pozostałe planety, a całe show kradnie niespodziewanie Tessa Thompson – postać tracącej słuch piosenkarki Bianki to subtelny kontrapunkt dla wszystkich narracji o męskiej sztamie jako jedynej, słusznej religii. Największych problemów filmu upatrywałbym więc nie w reżyserii, lecz w scenariuszu, którego schematyczność nie pasuje do tak pojemnej formuły. Chciałoby się, żeby jego autorzy chociaż raz wybili nas z rytmu, złamali zasady, poszli pod prąd ścieżką fabularną. Nic z tych rzeczy – jeśli widzieliście przynajmniej jeden film bokserski z cyklu "jak hartowała się stal", widzieliście też "Creeda II".


Ekranowe spotkanie Drago i Rocky'ego to moment, na który czekaliśmy i który siłą rzeczy musi pozostawić uczucie niedosytu. Być może dlatego, że w przeciwieństwie do starego mistrza, "Syberyjski Ekspres" wciąż jest postacią płaską jak kartka papieru i nie zmienią tego zmarszczki na twarzy Lundgrena. A może dlatego, że scedowane najważniejszego pojedynku na synów – prawdziwych i przybranych – zamienia bohaterów w dinozaury z innego świata; w symbole kina, które traktujemy dziś z lekką pobłażliwością. "Jestem przeszłością, która bardzo chce być teraźniejszością" – przekonuje w jednej ze scen Rocky i trudno nie dostrzec w tym metafory całego filmu – produkcji stworzonej na zamówienie fanów, lecz pozbawionej wyrazistej tożsamości.  
1 10
Moja ocena:
7
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
W historii kina ciężko jest znaleźć serię, która na przestrzeni kilku dekad tak umiejętnie ewoluuję wraz... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones