Sonny Hayes po 30 latach wraca na tory Formuły 1, kiedy los zespołu należącego do jego starego przyjaciela balansuje nad przepaścią. Otrzymuje szanse stania się mentorem dla młodego kierowcy, a przy okazji szansę na spełnienie marzeń, które wydawało się, że przepadły lata temu.
Joseph Kosinski reżyser „Top Gun: Maverick” – po trzech latach od premiery tamtego kasowego hitu – powraca na wielkie ekrany z kolejnym blockbusterem. Tym razem lądujemy na ziemię i wprost z przestworzy trafiamy do równie nastawionych na prędkość, co myśliwce, bolidów Formuły 1. Zamiast gwiazdy światowego formatu Toma Cruise’a otrzymujemy inną gwiazdę w roli głównej –Brada Pitta, a zamiast ogromnego budżetu 170 mln $ jest jeszcze większy budżet przekraczający 250 mln $.
Joseph Kosinski tworząc film postawił wszystko na jedną kartę – sceny wyścigowe. I wygrał. Na sukces tej części filmu złożyło się bardzo wiele czynników i wszystkie są na wysokim poziomie. Zaczynając od samej immersji w świat przedstawiony. Kręcenie scen na torach w momencie, kiedy odbywały się realne wyścigi Formuły, co pozwoliło uzyskać efekt realności. Szczególnie, kiedy na trybunach zasiadali prawdziwi kibice, a nie statyści. Użycie scen z ich udziałem nie tylko wzmacniało atmosferę, ale także przepięknie prezentowało się w kadrach. Wykorzystanie typów bolidów, którymi jeździli zawodowi kierowcy w F2 ponownie oddawało ten realizm. I na koniec dodajemy do tego wszystkiego komentarz komentatorów sportowych. Chociaż tu można mieć mały zgrzyt. Niewątpliwie dodają oni dużo emocji, a przede wszystkim starają się wyjaśnić widzom, na czym polega Formuła 1 jako sport. Fakt jest to dosyć pobieżne, ale w taki sposób, żeby największy laik wiedział mniej więcej, co się dzieje i co wynika z czego w trakcie wyścigu. Niestety, ich obecność chwilami przytłacza – emocje, zamiast wypływać z narracji i obrazu, są sztucznie podbijane przez komentarz, co może zaburzać autentyczność odbioru. Nie dla wszystkich to będzie zarzut do filmu, a wręcz przeciwnie pozytywny element wspomnianej wcześniej imersji.
Warner Bros. Entertainment Inc.
Sposób kręcenia przekształca „F1: Film” na wyjątkowe doświadczenie filmowe, kiedy oglądając film mamy wrażenie jakbyśmy siedzieli obok kierowcy i razem z nim jechali te 300 km/h. Kręcenie scen wyścigowych jest bardzo punktowe, ujęcia skupiają się na konkretnym bolidzie i ewentualnie w mniejszym stopniu na kilku wokół. Pozwala to na nawiązanie więzi z kierowcą, w momencie, w którym mamy częste ujęcia zarówno na niego samego jak i z jego perspektywy. Kamera ogólnie trzyma się blisko bolidów, rzadko mamy szerokie kadry, a głównie właśnie zbliżenia na samochody. Łącząc to między szybkimi, skokowymi przejściami między poszczególnymi ujęciami daje to efekt dynamizmu. Jednak pomimo dynamicznego montażu, nie ma chaosu, który wybijałby naszą uwagę. Mamy pełną przejrzystość w tym, co dzieje się na ekranie. Jedynym zarzutem w tym aspekcie może być powtarzalność. Wyścigi są kręcone w identyczny sposób i jak w przypadku pierwszych paru wygląda to widowiskowo, to przy piątym i kolejnym oglądaniu tych samych ujęć zaczyna nas to nudzić. Na szczęście z tego marazmu wyrywa nas ostatni wyścig, do którego twórcy podeszli w trochę inny sposób. Po zakończeniu tego wyścigu nie sposób nie być zadowolony z akcji, jaką się przed chwilą obejrzało.
Warner Bros. Entertainment Inc.
Scott Garfield
Na poczucie „bycia tuż obok” wszelkich wydarzeń duży wpływ ma oczywiście udźwiękowienie. Wszelkie dźwięki ryków silników, które „wybuchają” nam w twarz, dźwięki hamujących opon, zderzających się z sobą bolidów itd. To wszystko jest donośne, mocne, podkręcające emocje, a przede wszystkim dodaje dodatkowe kilometry na licznikach bolidów i poczucie prędkości. Za udźwiękowienie odpowiadają osoby z najwyższej półki nagrodzone Oscarami. Wisienką na torcie jest muzyka, która jest wręcz integralną częścią całego filmu. Nie mamy wrażenie, że jest ona dodatkiem. Nie wybija nas z rytmu oglądania. Ona go tworzy. W repertuarze mamy utwory wykonane przez światowe gwiazdy takie jak m.in. Ed Sheeran czy Tate McRae, a na czele tego wszystkiego stoi Hans Zimmer, który jak zwykle nie zawodzi.
Jako blockbusterowy letni akcyjniak, który za zadanie ma zwyczajnie dostarczać rozrywki, to „F1: Film” sprawdza się bardzo dobrze. I jeśli to wam wystarczy to warto się wybrać do kina i doświadczyć tego widowiska na własnej skórze. Jeśli natomiast oczekujecie od „F1: Film” również dobrego filmu, który jest w tytule to tu się idzie rozczarować.
Po krótce o wszystkim zaczynając od fabuły. To jest ona strasznie generyczna, pełno filmów powstało z identyczną historią. Powrót doświadczonego wygi do starego środowiska, zderzenie się z młodym, nieokrzesanym partnerem, obaj muszą pójść na kompromis, żeby pomóc wyższemu dobru itd. Jak z generatora AI. Wszystko jest od linijki, przewidywalne, co się wydarzy w 1,2 czy 3 akcie. Film jest też przeciągnięty o dobre 40 min. Już wcześniej zaznaczyłem, że sekwencje wyścigowe z czasem tracą świeżość i zaczynają być pospolite, to na dokładkę twórcy dorzucają do tego wątki, które zupełnie nic nie zmieniają w odbiorze filmu i są całkowicie zbędne. Wątki poboczne nie wnoszą istotnych treści i rozpraszają uwagę – w kinie akcji tego typu zwyczajnie ich nie potrzebujemy.
Jeśli chodzi o postacie to jest ponownie powtórka z rozrywki. Generyczne, w pełni przewidywalne, to jaką która przejdzie przemianę, jaką decyzję na jakim etapie filmu podejmie itp. Są to głównie postacie funkcyjne, czyli takie, które mają konkretne zadanie do spełnienia w filmie, ich osobowość można opisać w dwóch zdaniach i nie wychodzą po za ramy tego schematu. Każda interakcja bohaterów polega na tym samym, czyli przekomarzaniu się, aby pokazać kto ma silniejszą pozycję, z dużym dodatkiem sarkazmu i ironii do tego. Na tym też opiera się głównie humor filmu, więc jeśli przy pierwszych scenach trafi on do was, to przebrniecie przez mało oryginalne dialogi bezboleśnie, a nawet momentami z uśmiecham na twarzy. Jeśli natomiast ten typ humor nie przypada wam do gustu, to możecie się dosyć męczyć przez cały seans. Aktorzy grają okej, nie przeszkadzają nam na ekranie, ale nie można powiedzieć czegoś więcej o nich. Nie jest do końca ich winna, tylko scenariusza. Jedynie kto wychodzi przed szereg to oczywiście główny bohater grany przez Brada Pitta. Co by nie mówić to mamy tutaj naszego starego, ukochanego Brada Pitta w środowisku, w którym najlepiej się odnajduje. Arogancki, pewny siebie, doświadczony, a do tego dorzuca piękną prezencję, czyli idealnie wpisuje się w odgrywanego przez siebie bohatera.
Podsumowując „F1: Film” to świetny film wyścigowy, ale fatalny film jako film. Czy dużo mu to zabiera? No właśnie nie, bo jego zadaniem było głównie być tym pierwszym, a dopiero w drugiej kolejności tym drugim. Co Josephowi Kosinskiemu się udało i dał nam ostatecznie 2,5 godziny (trochę przydługiej) zabawy i widowiska kinowego.