Recenzja filmu

Gra Endera (2013)
Gavin Hood
Elżbieta Kopocińska
Asa Butterfield
Harrison Ford

Udana gra

Największą zaletą przyjętej przez Hooda metody jest to, że nie opiera się ona zanadto na cyfrowym spektaklu. Reżyser skupia się przede wszystkim na oddaniu emocjonalnego wymiaru historii, a
W filmowej "Grze Endera" tkwił potencjał do upieczenia dwóch pieczeni na jednym ogniu. Literacki pierwowzór autorstwa Orsona Scotta Carda posiada w końcu niemałą grupkę wielbicieli. Ale historia o dzieciach wrzuconych w dorosłą, brutalną sytuację gładko wpisuje się też w popularny ostatnio trend, w którym przodują "Igrzyska śmierci" (choć wkrótce zagrozić im może "Divergent"). Mogło się to wszystko jednak skończyć niewygodnym stylistycznym rozkrokiem i nieudaną próbą zadowolenia wszystkich "targetów" na raz. Po "X-Men Geneza: Wolverine" wydawało się przecież, że Gavin Hood to reżyser, który trochę zbyt łatwo daje się mielić hollywoodzkim żarnom. Tym razem jednak wyszedł na swoje.


Już otwarcie jest obiecujące i dowodzi, że Hood (także autor scenariusza) nie chce grać znaczonymi kartami. Zamiast powolnej ekspozycji, ostrożnie wprowadzającej nas w kuluary świata przedstawionego, zostajemy bez pardonu wrzuceni w rozwiniętą sytuację (zresztą wzorem książki). Niemal z biegu dowiadujemy się, że Ziemia znajduje się w stanie wojny z rasą kosmicznych Robali, których pierwszy atak został skutecznie odparty. Poznajemy Endera Wiggina (Asa Butterfield), jednego z młodocianych kandydatów do wojskowej elity mającej w przyszłości walczyć z obcymi. Chłopiec znajduje się w kluczowym momencie swojej kariery: nadzorujący jego szkolenie pułkownik Hyrum Graff (Harrison Ford) postanawia poddać go testowi. Żeby sprawdzić, jak kadet radzi sobie z porażką, przełożony na próbę... przerywa jego szkolenie.

Wątek manipulowania losem Endera przez jego zwierzchników jest jednym z najciekawszych elementów "Gry Endera". Konwencja podobnych historii każe twórcom stwarzać iluzję, że sukces bohatera jest "nieprawdopodobny", a jego talent objawia się "z zaskoczenia", podczas gdy w rzeczywistości sam tytuł jest już zazwyczaj (zwłaszcza w tym wypadku) gigantycznym spoilerem. Tutaj inaczej. O wyjątkowości Endera dowiadujemy się już z pierwszych zdań, jakie wymawia Graff. Dalej zaś obserwujemy proces dyskretnego wpychania chłopca w rolę przyszłego przywódcy. Graff umiejętnie pociąga za sznurki i cały czas ustawia kadeta w kontrze do jego rówieśników, w zasadzie wymuszając na nim zajęcie pozycji lidera. Przekonanie pułkownika o strategicznym talencie Endera znajduje jednak opozycję w obawach wysuwanych przez major Gwen Anderson (Viola Davis). W istocie: chłopiec, którego osobowość miała rzekomo równoważyć wrażliwość jego siostry (Abigail Breslin) z brutalnością brata (Jimmy 'Jax' Pinchak), ujawnia cokolwiek psychopatyczne tendencje.



Będąc więc ekscytującą historią o chłopięcej przygodzie, "Gra Endera" stawia też pytania o zasadność używania przemocy, o meandry propagandy, o moralny koszt wysyłania dzieci na wojenny front. Film robi to nieco dyskretniej niż książka, okrojono bowiem niektóre wątki – choćby te związane z rodzeństwem bohatera. Moralna ambiwalencja Szkoły Bojowej rozmywa się też ze względu na wiek aktorów. U Carda poznawaliśmy Endera jako sześciolatka, a jego szkolenie odbywało się na większej przestrzeni czasu niż w filmie. Asa Butterfield tymczasem nie wygląda na wiele mniej niż swoje 16 lat, a wspinanie się po szczeblach wojskowej kariery wydaje się zajmować filmowemu Enderowi wyjątkowo mało czasu. Faktycznie, gnający przed siebie Hood błądzi nieco w momentach przejść między kolejnymi etapami militarnej edukacji bohatera. Przeskok od quidditchowych rozgrywek drużynowych do zarządzania kosmiczną flotą wypada zbyt drastycznie, gdy wszystko odbywa się w takim przyspieszeniu. Ale to szczegół.

Największą zaletą przyjętej przez Hooda metody jest jednak to, że nie opiera się ona zanadto na cyfrowym spektaklu. Reżyser skupia się przede wszystkim na oddaniu emocjonalnego wymiaru historii, a ekranowe fajerwerki służą mu zaledwie do jej uwiarygodnienia. Zresztą sceny pojedynków rozgrywanych w stanie nieważkości mają tego pecha, że trafiają do kin tuż po "Grawitacji". Same w sobie całkiem niezłe, nie umywają się jednak do wizualnej poezji filmu Cuarona. Efektowność finałowej bitwy w "Grze Endera" osłabiona jest z kolei przez fakt, że bohaterowie toczą swoją walkę zdalnie – brakuje więc elementu bezpośredniego fizycznego zagrożenia. Kosmiczna wojna dociera więc do nas wielokrotnie zapośredniczona, z dużego dystansu. Ale ta ostrożność Hooda w zapewnianiu nam wybuchowych doznań procentuje w dwójnasób. Po pierwsze: film nie zestarzeje się zbyt szybko wizualnie. Po drugie: nie o wybuchy tu przecież idzie. Akcentując psychologiczny wymiar finału, Hood dowiódł, że wie, jak grać w grę Endera.
1 10
Moja ocena:
7
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Science fiction jest gatunkiem, które wiele osób najzwyczajniej unika. Dlaczego? Coś wspólnego może z tym... czytaj więcej
"Gra Endera" ma wszelkie predyspozycje, żeby zostać świetnym filmem science fiction. Mamy robalopodobną... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones