"Gwiezdne wojny", wspaniała baśń o konflikcie Jasnej i Ciemnej Strony Mocy, wymyślona przez George'a Lucasa, zawładnęła wyobraźnią tysięcy osób na całym świecie. Był rok 1977, kiedy na ekranach
"Gwiezdne wojny", wspaniała baśń o konflikcie Jasnej i Ciemnej Strony Mocy, wymyślona przez George'a Lucasa, zawładnęła wyobraźnią tysięcy osób na całym świecie. Był rok 1977, kiedy na ekranach kin pojawił się pierwszy jego film o tytule "Gwiezdne wojny: Część IV – Nowa nadzieja". Tę wspaniałą historię mogłem poznać dopiero 20 lat później, przy premierze poprawionej komputerowo wersji. Każdy, komu nieobce są losy Zakonu Jedi, pamięta rozmowę Luke'a z Obi-Wanem w jego jaskini, kiedy ten drugi opowiada o Anakinie Skywalkerze, Darcie Vaderze, Starej Republice i wojnach klonów. Liczne książki, których akcja toczy się w odległej galaktyce, scenariusz filmu, wywiady i artykuły w prasie nakreślały dokładniejszy szkic historii powstania Imperium. Wiadomo było, że wojny klonów rozerwą wewnętrznie Republikę Galaktyczną i pogrążą ją w chaosie, a także, że dwóch najwierniejszych przyjaciół stanie się największymi wrogami – ich przeznaczeniem miało być stoczenie pojedynku wewnątrz wulkanu. Tak miał narodzić się najpodlejszy drań w Galaktyce – Lord Vader. W 1997 roku było już wiadomo, że powstaną filmy, które opowiedzą o tych wydarzeniach. I tak dostaliśmy nową trylogię: "Mroczne widmo", gdzie poznajemy losy młodego Anakina Skywalkera, "Atak klonów", w którym jest pokazany wybuch największej wojny w Galaktyce, oraz "Zemstę Sithów" opowiadającą o końcu konfliktu i upadku najpotężniejszego rycerza Jedi. Te filmy pokazały nam początek i zakończenie wojen klonów, ale ominęły główne zmagania batalistyczne. O wielu starciach i bitwach można było przeczytać w książkach i komiksach (w Polsce najbardziej znana "Obsesja"). Pojawiła się jeszcze kreskówka osadzona w tym okresie historii Republiki, ale ostatecznie klony i droidy ominęły kina. I może dobrze by było, gdyby wojny klonów pozostały tylko w wyobraźni fanów? Saga zakończona, pomiędzy numerki II i III nie można za bardzo upchać II i pół, więc co dalej? Ano, nakręcić spin-off. Z takim produktem mamy do czynienia w tym przypadku. "Wojny klonów" różnią się od klasycznej trylogii – są pierwszym w historii filmem z cyklu, który na duży ekran trafił jako animacja. Wieści, jakie docierały do fanów, nie były zbyt dobre – nie będzie znanej obsady, nie będzie niepowtarzalnej muzyki Williamsa, niektóre postaci zostały karykaturalnie opracowane, a do całej historii wprowadzono wątek ucznia Anakina, którego nie można zaczepić o żadną z części Sagi. Czy może być gorzej? Może. Fabuła ograniczona do minimum i brak słynnych złotych napisów wprowadzających widza w sam środek konfliktu – coś, co było nieodłączną częścią przygody z "Gwiezdnymi wojnami". Tak prezentował się mój obraz tego filmu przed seansem. Mimo wszystko, trzeba było iść, by sprawdzić, czy rzeczywiście nic nie pozostało z legendy o Jedi i Mocy. I całe szczęście, nie jest najgorzej. Seans otwiera słynny zwrot "Dawno, dawno temu, w odległej galaktyce..." – coś niesamowitego znów ujrzeć te słowa w kinie. Dalej, co prawda, brak napisów, ale jest kilka scen, które je zastępują. Lektor opisuje punkt wyjścia historii – Hrabia Dooku zajął główne szlaki nadprzestrzenne, odcinając tym samym drogę dla posiłków armii Republiki. W cywilizowanych układach pozostało tylko dwóch Jedi, którzy mogliby ruszyć z ratunkiem: Obi-Wan Kenobi i Anakin Skywalker. Razem mają pomóc w dostarczeniu żołnierzy na Odległe Rubieże. Jedyna droga prowadzi przez układy słoneczne kontrolowane przez Huttów... Fabuła nie najgorsza, wiele nawiązań do Sagi i znani bohaterowie. Szkoda tylko, że nawiązująca też za bardzo do komiksów. Widzowie, którzy znają konflikt jedynie z kina, nie zrozumieją, kim jest Ventress albo dlaczego Anakin jest już rycerzem, a w "Ataku klonów" ciągle był padawanem. Szkoda też, że twórcy postawili na czystą akcję - przez to postacie nie są dobrze nakreślone, cały film spędzają z bronią w ręku, a relacje między nimi znamy tylko z innych filmów. Jedynie wątek Ahsoki został potraktowany lepiej. No właśnie, Ahsoka… Czy ta postać była potrzebna w "Gwiezdnych wojnach"? Ten film prezentowałby ten sam poziom bez niej, wystarczyłoby jeden wątek inaczej poprowadzić. Samej postaci nie można nic odmówić, ma swój własny styl walki, charakter... ale znalazła się w złym miejscu, w złym czasie. Gdyby wystąpiła tylko gościnnie w jakimś komiksie, to może by mnie tak to nie irytowało. Kolejnym minusem tego obrazu jest sposób stworzenia postaci. O ile bajkowy wizerunek Kenobiego jest łatwy do zaakceptowania, to z twarzą hrabiego Dooku nie mogę się pogodzić. Niepotrzebnie wydłużona, tak samo, jak części w droidach Federacji. Skoro maszyny miały swoje oryginalne wyglądy, czemu w robotach też ich nie zachowano? Przykrą sprawą jest również poziom animacji – podczas bitwy o Christophsis droidy maszerują, a nie szturmują pozycji klonów, jakby czekały, aż Skywalker i Kenobi je wszystkie rozwalą. Jest też kilka niedociągnięć – brak śladów na piaskach Tatooine (widoczny zwłaszcza w ujęciu, kiedy Anakin i Ahsoka podchodzą na jedną z wydm). Kiedy do kin wchodziła nowa trylogia "Gwiezdnych wojen", byłem zachwycony. Pojedynek z Darthem Maulem czy walka na arenie Geonosis z udziałem dziesiątek Jedi to było coś pięknego. Uważałem, że walk na miecze świetlne nigdy za dużo. Aż do tego filmu. Tutaj klingi mieczy praktycznie nie gasną. Kiedy w filmach Jedi włączali swoją broń, to coś znaczyło. Nie mieli sobie równych, byli najlepszymi wojownikami w Galaktyce. W "Wojnach klonów" wszyscy walczą świetnie. Wszyscy, oprócz wrogów. Każdy klon robi niespotykane akrobacje, Padmé porusza się, jakby używała Mocy. W tym wszystkim zatraca się niespotykane umiejętności Jedi, a miecz świetlny zostaje sprowadzony do poziomu byle blastera. Następnym zniszczonym elementem "Gwiezdnych wojen" jest muzyka. To, co stworzył Williams, jest niesamowite. Między kręceniem Starej a Nowej Trylogii minęło prawie 20 lat i pomimo tak długiej przerwy kompozytor potrafił napisać genialne utwory – romantyczne "Across the Stars" czy pełne dramatyzmu "Battle of the Heroes". W "Wojnach klonów" zabrakło Williamsa, a nowy kompozytor nie raczył wykorzystać znanych i lubianych tematów muzycznych. Co z tego wyszło? Kilka rozpoznawalnych dźwięków, utwory stylizowane na muzykę z Bliskiego Wschodu i dwie symfonie rodem z metalowych albumów. Ta muzyka nie jest zła, ale zupełnie nie pasuje do tej opowieści. Gdyby chociaż raz pojawił się motyw przewodni Mocy... Nie najlepsza animacja, średnia fabuła, nietrafiona muzyka... A czy ten film ma jakieś plusy? Na szczęście ma. Fanom z pewnością spodoba się kreowanie miejscami Kenobiego na rycerza-dżentelmena. Szkoda jednak, że i ten motyw nie został potraktowany lepiej. Najmocniejszą stroną filmu jest jego batalistyka. Dostajemy dwa starcia – bitwy o Christophsis i o klasztor na Teth. Do tego dochodzą zawieruchy na orbitach tych planet. Starcie na Christophsis... Muszę przyznać, że pomimo nie najlepszego przedstawienia jest to jedno z porządniejszych starć w "Gwiezdnych wojnach". Jego mocną stroną jest strategia. Nie jest to zwykła "nawalanka" Gungan i droidów, ale precyzyjne rozmieszczanie oddziałów, wycofywanie żołnierzy i szturmowanie w strategicznych miejscach. Do tego pomysł z atakiem na ważny punkt, by zapewnić armii przewagę, jest bardzo wiarygodny. Kiedy droidy przypuszczają drugi atak na pozycje klonów, rozpoczyna się bitwa niczym z "Szeregowca Ryana". Pomimo, że to animacja, to trup ściele się gęsto. Dziesiątki droidów w każdej sekundzie wybuchają, a ranne klony dostają pomoc medyczną lub też chowają się za gruzem, przyciskając rękami rany. Jest też kilku żołnierzy, którzy zostali ogłuszeni przez wybuchy lub podpierając się bronią, wracają na poprzednie pozycje. Do tego dochodzi drugie starcie, na Teth. Można by się dziwić, czemu umieszczony na stromej górze klasztor nie był szturmowany z powietrza, tylko po stromej ścianie, ale jeśli to pominiemy, dostaniemy kolejną efektowną bitwę. Strącane kanonierki i wrak maszyny typu AT-TE i ostrzeliwujące się w nim klony – skojarzenia z "Helikopterem w ogniu" jak najbardziej na miejscu. Do tego dochodzi malowanie kanonierek w takim samym stylu, jak robili to Amerykanie podczas II wojny światowej. Najbardziej podobał mi się obrazek z niebieskoskórą Twi'lekanką. Dzięki tym szczegółom klony stały się prawdziwymi żołnierzami i gdyby nie przesadzona akrobatyka w stylu Jedi, byłoby rewelacyjnie. Jest jeszcze humor, zwłaszcza towarzyszący droidom. Z armii śmiercionośnych maszyn zrobiono oddziały błaznów. Przy takim podejściu wiadomo, że droidy nie mają dużych szans z klonami. Mimo wszystko można się zaśmiać na widok jednego robota wyrzuconego z platformy ładowniczej, który krzyczy: "Za co?!". Pojawiają się też znane wszystkim powiedzenia: "I can’t shake'em!" czy "That's where the fun begins"; i choć kojarzą się miło z poprzednimi przygodami, to jednak uważam, że zostały wciśnięte na siłę. Mimo wszystkich wad miło było zobaczyć "Gwiezdne wojny" raz jeszcze. Szkoda, że nie jest to już ten sam film. Szkoda, że nie jest to animacja zrobiona w stylu "Beowulfa". Mam tylko nadzieję, że film spodoba się najmłodszym widzom i że po obejrzeniu tej bajki sięgną po Sagę i poznają magię Mocy. Poza tym każdy nowy film z tego cyklu jest okazją, by jeszcze raz usłyszeć o Gwiezdnej Sadze w mediach, by powspominać stare produkcje ze znajomymi lub poznać nowych fanów... Więc: Niech Moc będzie z wami!