Recenzja filmu

Helikopter w ogniu (2001)
Ridley Scott
Josh Hartnett
Ewan McGregor

Z wizytą w piekle

Można śmiało powiedzieć, że "Helikopter w ogniu" to kolejna opowieść o bohaterskich czynach amerykańskich żołnierzy, dla których zasada "nikogo nie zostawiamy" ma wystarczającą wartość, by
To miał być szybki nalot. Nie więcej niż pół godziny na wejście do budynku, pojmanie celów i powrót do bazy. Pięćdziesięciu komandosów Delty dokonuje szturmu, cztery oddziały rangersów zabezpieczają teren wokół, a konwój odbiera zakładników. Strzelać można tylko wtedy, gdy przeciwnik pierwszy otworzy ogień. Takie były założenia operacji "Irene" rozpoczętej 3 października 1993 roku w Mogadiszu, stolicy Somalii objętej wojną domową. Operacji takiej, jak każda inna, choć przygotowanej na szybko i mającej odbyć się za dnia. Wszystko po to, by pochwycić dwóch najważniejszych doradców siejącego terror Mohameda Farraha Aidida i tym samym zachwiać struktury jego klanu. Interwencja wojsk amerykańskich, ku zaniepokojeniu opinii publicznej USA, już i tak znacznie się przedłużała, więc nie było czasu do stracenia. Była za to okazja, którą należało wykorzystać. Nikt nie przewidywał, że ta decyzja okaże się być przyczyną trwającej nieustannie aż do rana następnego dnia, rozpaczliwej walki o przetrwanie, która zapisze się w historii jako bitwa w Mogadiszu. Dziś obecnej w kulturze masowej, między innymi za sprawą filmu Ridleya Scotta, który podjął się odtworzenia na ekranie wydarzeń zaczerpniętych wprost ze środka somalijskiego piekła.

Zanim zostajemy wrzuceni w wir krwawej zawieruchy, mamy okazję doświadczyć atmosfery panującej w bazie US Army. Prezentowane są tam wybiórczo zachowania różnych bohaterów. Przepychanie się w kolejce po jedzenie, żartowanie z dowódcy za jego plecami, gra w szachy - typowe życie żołnierza na misji pokojowej pomiędzy jedną akcją a drugą. Od momentu ujawnienia planu przez generała Garrisona (Sam Shepard) coś zaczyna się wyraźnie zmieniać. Atmosfera robi się lekko nerwowa, a widz zauważa pojawiające się na twarzach bohaterów oznaki niepokoju, które najmocniej rysują się bezpośrednio przed rozpoczęciem operacji. Do tego dochodzą pewne okoliczności - jeden z żołnierzy chce przypiąć tabliczkę z grupą krwi do buta, co podobno przynosi pecha; dowódca z kolei jako pierwszy wypowiada powtarzające się w filmie wielokrotnie słowa: "nikogo nie zostawiamy", a przecież nigdy tego nie mówi... To wszystko drobiazgi, ale coś ewidentnie wisi w powietrzu. Czują to bohaterowie, czuje to odbiorca.

Bezpośrednio przed desantem napięcie doskonale budowane jest dzięki przemyślanym ujęciom kamery (za zdjęcia odpowiada Sławomir Idziak). Z jednej strony widzimy rozszalały tłum chwytających za broń Somalijczyków, którzy już wiedzą o zbliżającym się nieprzyjacielu. Z drugiej natomiast obserwujemy chmarę majestatycznie sunących w powietrzu, czarnych helikopterów. Wtedy to wyciszony zostaje dźwięk silników i śmigieł, a tempo nieco spowolnione. Zgiełk i chaos panujący w centrum Mogadiszu wyraźnie kontrastuje z pozornym bezgłosem ospale poruszających się maszyn. To niewątpliwie cisza przed burzą, a niepokój, dodatkowo wzmagany przez odliczanie minut do rozpoczęcia misji, powoli osiąga apogeum. Z podobnym zabiegiem mamy do czynienia jakiś czas później, kiedy kamera na przemian wskazuje to na śmigłowiec, to na oddziały milicji wyposażone w granatniki. Dzięki temu jesteśmy pewni, że za chwilę dojdzie do konfrontacji. Do najważniejszego punktu zwrotnego (czyli zestrzelenia helikoptera Black Hawk), sprowadzającego losy operacji na najgorszy możliwy tor, wiódł łańcuch niepomyślnych zdarzeń. Wypadnięcie ze śmigłowca w trakcie desantu szeregowego Blackburne'a (w tej epizodycznej roli młody Orlando Bloom), wysłanie konwoju ratunkowego, skutkujące postrzeleniem operatora karabinu maszynowego z tego właśnie konwoju - to wszystko doprowadziło do przeobrażenia się nieskomplikowanej w założeniach akcji w krwawą batalię.

Zdecydowanie największa część filmu obejmuje starcia poszczególnych oddziałów amerykańskich w różnych częściach miasta z niemalże nieograniczonymi siłami milicji, a także uzbrojonej ludności cywilnej. Brak tutaj głębszej fabuły na rzecz konsekwentnego osadzenia akcji w ramach wytyczonych przez prawdziwe zdarzenia, którymi podyktowane są kolejne sceny. Nie warto zatem oczekiwać wybitnej historii wojennej, gdyż przy takim przywiązaniu reżysera do faktów, zwyczajnie nie ma na nią miejsca. Scott zadbał również o autentyczność wizji wojennego tumultu. Stąd co chwilę towarzyszy nam widok krwi, pourywanych fragmentów ciał i wszechobecnej śmierci. Nie zabrakło także mocno naturalistycznej sceny ratowania życia poprzez ingerencję w ludzkie wnętrzności. Brutalne, choć nieprzerysowane obrazy, sprawiają, że "Helikopter w ogniu" to nie kino dla ludzi, których takie ujęcia odrzucają. Dramatyzm przedstawianych wydarzeń nie ustępuje jednak brutalności, chociażby w scenie, w której somalijski chłopiec przypadkowo otwiera ogień do swojego ojca, celując uprzednio w jednego z rangersów. Wizja piekła na ziemi została w pełni osiągnięta i nie sposób odmówić jej wyrazu.

Tego z kolei nie wystarczyło dla samych bohaterów, choć można dyskutować nad tym, czy słusznie. Znane nazwiska Josha Hartnetta, Toma Sizemor'a czy Ewana McGregora nikną gdzieś w bitewnym zgiełku i, o ile to ich widzimy na ekranie najczęściej, to niczym nie wyróżniają się spośród mnóstwa mniej rozpoznawalnych twarzy. Te znowu trudno odróżnić od siebie w momencie, gdy aktorzy przywdziani w hełmy i pokryci pyłem mieszają się ze sobą podczas dynamicznie skonstruowanej akcji. Taka uniwersalizacja postaci z jednej strony zaburza niekiedy orientację widza w tym, jaki oddział w danej chwili obserwuje, a co za tym idzie - może powodować utratę i tak nieskomplikowanego wątku. Z drugiej strony natomiast pozwala na ukazanie – wiele razy przerabianego już w kinie wojennym - sztampowego zespołu cech żołnierzy-bohaterów. Typowo amerykańskiego patosu nie udało się wprawdzie uniknąć, ale warto zastanowić się, czy byłoby to wskazane w sytuacji, gdy wydarzenia, takie jak zgłoszenie się dwóch ochotników do ochrony rannego pilota i oddanie za niego życia, czy też powrót - dopiero co ocalonych - żołnierzy do walki za kolegów, pomimo ran i zmęczenia, są faktami historycznymi. Uważam, że podkreślenie wzniosłości w wielu z takich momentów nie było sztucznie wymuszone, w związku z czym nie odczytywałbym tego zabiegu w sposób negatywny. Kontrastowo do postawy rangersów zostali ukazani Somalijczycy, którzy w tłumie przypominają raczej dzikie zwierzęta i trudno dopatrywać się różnicy między regularną milicją, a zwykłymi bandytami. Pozbawieni litości są w stanie rozszarpać nawet ostatniego, ledwo żywego przeciwnika.

Trudno określić, jak wiele "Helikopter w ogniu" straciłby, gdyby nie znakomita ścieżka dźwiękowa autorstwa Hansa Zimmera. Kompozytor stworzył na potrzebę filmu kilka utworów, choć najczęściej powtarza się jeden, niezwykle zapadający w pamięć motyw. Na szczególną uwagę zasługuje fakt, iż występuje on w kilku różnych formach, przez co bezbłędnie dostosowuje się do tego, co w danej chwili widzimy na ekranie. Kiedy akcja zwalnia, w tle pojawia się jego delikatna, sentymentalna wersja. Aby podkreślić wagę nieco bardziej wzniosłych momentów, tonacja zostaje obniżona, a dźwięki stają się wyraźniejsze. W jeszcze innej scenie Zimmer zdynamizował tempo melodii i dodał perkusję, dzięki czemu ten sam motyw zaczął współgrać z wartką akcją. Oprócz tego kilka razy dane jest nam posłuchać fragmentów utworów wpasowujących się w afrykański koloryt lokalny.

W filmie Scotta nie brakuje również efektów wizualnych, wśród których istotną rolę odgrywają spowolnione ujęcia. Czy to łuski wypadające z ciężkiego karabinu i uderzające o ziemię z metalicznym, uwypuklonym przez echo, dźwiękiem, czy znów przedzierający się przez mgłę, opadnięci z sił bohaterowie na ostatniej prostej do upragnionej bazy, która powoli rysuje się na horyzoncie, stając się wręcz synonimem raju. Cała ta scena ewakuacji, moim zdaniem, jest jedną wielką paralelą wobec pamiętnego zakończenia "Gladiatora", w którym to Maximus znajduje się na granicy życia i śmierci. Tyle że w tym wypadku za bramą czeka na bohaterów właśnie życie, więc kierunki zdają się być odwrócone. Głęboka symbolika widoczna jest również wtedy, gdy generał Garrison wyciera z podłogi krew wylaną przez rannego żołnierza. Ten gest dobrze koresponduje z faktem, że w rzeczywistości wziął on na siebie odpowiedzialność za niepowodzenie operacji i pośrednio za śmierć swoich podwładnych, którą przecież obserwował z bezpiecznej bazy. Wytarcie krwi było zatem jedynym sposobem na oddanie czci poległym i zasmakowanie chociaż namiastki tego, co przeszli...  

Można śmiało powiedzieć, że "Helikopter w ogniu" to kolejna opowieść o bohaterskich czynach amerykańskich żołnierzy, dla których zasada "nikogo nie zostawiamy" ma wystarczającą wartość, by postawić na szali własne życie. Ja jednak przede wszystkim widzę w nim bardzo dobre, choć nie wybitne, kino wojenne z odpowiednim przywiązaniem do faktów historycznych, wysokim kunsztem reżyserskim i świetną oprawą wizualno-dźwiękową. To w zupełności wystarczy, by wielbiciele dramatów o tematyce militarnej poczuli się jak w domu, a i pozostali widzowie byli przynajmniej zadowoleni. Jednocześnie historia bitwy w Mogadiszu uzyskała godną realizację na dużym ekranie, która nie pozwala puścić w niepamięć wydarzeń, jakie miały miejsce w tym piekle na ziemi.
1 10
Moja ocena:
8
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Niecały miesiąc po zamachu na WTC miała premierę kolejna produkcja Ridleya Scotta. Twórca opromieniony w... czytaj więcej
W 1993 roku elitarne jednostki wojskowe Delta Force i Rangers wylądowały w Somalii. Stu sześćdziesięciu... czytaj więcej
Inny wymiar wojny, choć tak naprawdę nie była to wojna. Zanim zetknąłem się z filmem, uświadomiłem... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones