Rok 1968 był niezwykle ważny z punktu widzenia osoby zainteresowanej ruchami kontrkulturowymi i rewolucyjnymi. Na zachodzie rozkwitały antysystemowe poglądy, młodzi ludzie sprzeciwiali się opresyjnym normom, kapitalizmowi, trwającemu konfliktowi w Wietnamie czy rasizmowi. We Francji doszło do rozruchów wywołanych przez studencki protest, które określa się jako Maj 1968, studenckie bunty wybuchały też w innych europejskich krajach. W USA natomiast rozkwitał ruch hipisowski, zaś za żelazną kurtyną buntowano się w Polsce (Marzec 1968) i Czechosłowacji (Praska Wiosna).
"Jeżeli ...." Lindsaya Andersona powstało w tym samym roku i idealnie wpasowuje się w społeczne nastroje tamtego okresu. Brytyjski reżyser tym filmem wpisał się do pewnego stopnia w kontrkulturowego ducha tamtych lat (jak Dennis Hopper ze swoim "Easy Rider" czy twórcy francuskiej nowej fali w "Daleko od Wietnamu"). Ukazał młodzież sprzeciwiająca się zastanemu przez siebie opresyjnemu systemowi. Nie ukazuje jej jednak w sposób całkiem poważny, bo nieraz korzysta z groteski, obecne są też krótkie sekwencje surrealistyczne, Anderson zahacza też o przerysowanie i satyrę.
Młodzieńczy bunt eskaluje w brytyjskiej szkole z internatem, do której po wakacjach wraca Mick Travis (Malcolm McDowell). Przybytek ten charakteryzuje rygor zaprowadzony przez prefektów (nazywanych "biczami"), którzy dla własnej satysfakcji obchodzą się z uczniami w surowy sposób, robią sobie z nich sługi, jednego chłopca traktują nawet jako obiekt seksualny (wbrew jego woli). Mick wraz z dwoma znajomymi przybiera nonkonformistyczną postawę i stawia opór. Jego ostateczną eskalacją jest atak przypuszczony za pomocą broni palnej na tych, którzy reprezentują zepsuty system nauczycieli, rodziców i wojskowego.
Ta ostatnia scena jest nawiązaniem do filmy "Pała ze sprawowania", powstałego 35 lat wcześniej. Anderson ukazując młode pokolenie buntowników sięga po dorobek buntowników ze wcześniejszej epoki, bo takim niewątpliwie był Jean Vigo, który stworzył wspomnianą produkcję. Różnica jest jednak taka, że u Vigo wściekli na opresje uczniowie rzucali książkami, a u Andersona strzelają z broni palnej.
Docenić można brak usilnego oceniania bohaterów przez twórców. Ich sprzeciw jest bez wątpienia uzasadniony, bo walczą z bezsensowną tyranią, która służy tylko wąskiej grupie, a większości szkodzi. Jednocześnie radykalne środki i kontrkulturowy charakter zrywu widz może oceniać swoją własną miarą. Dla mnie Mick i reszta to postacie jak najbardziej pozytywne, które silnie stoją przy idei sprzeciwu wobec norm, które ich krępują, a radykalne metody są elementem groteski, którą wprowadza Anderson. Jednocześnie całkiem racjonalna wydaje mi się sytuacja, w której ktoś o innych poglądach patrzy na to w sposób zupełnie odmienny.
Pobocznym atutem "Jeżeli ...." jest zdolność kilku elementów tego filmu do ukucia się w pamięci. Bardzo charakterystyczna jest wracający w filmie utwór "Sanctus" wykonywany przez chór, ciężko powiedzieć jak ale perfekcyjnie wbija się on w ten film, mimo że klimatem odbiega od niego zupełnie. Podobnie zapadają w pamięć niektóre sceny. Najciekawszą z nich jest według mnie ta prezentująca Micka i Dziewczynę z kawiarni, którzy warczą na siebie jak lwy.
"Jeżeli ...." nie jest wprawdzie zbyt silne jako satyra, lecz to nie odbiera produkcji Andersona jego siły. Jako dzieło o nonkonformizmie i buncie jest przekonujące, może nawet porywające jako nośnik złości na reguły. Dopełnieniem tego jest świetny McDowell i kilka charakterystycznych elementów, które czynią ten film tak dobrym.