"Jedno życie" to film, który bardzo… Bardzo się stara. Bardzo. Chce wykreować bohatera tak intensywnie, że gubi po drodze podstawową prawdę – zapomina, że film to nie tylko przesłanie, ale też
"Jedno życie" to film, który bardzo… Bardzo się stara. Bardzo. Chce wykreować bohatera tak intensywnie, że gubi po drodze podstawową prawdę – zapomina, że film to nie tylko przesłanie, ale też rozrywka. Efekt końcowy po prostu przyzwoity... I to chyba najlepsze podsumowanie dla tego obrazu – "Jedno życie" jest zbyt poprawne, by mieszać je z błotem i zbyt smętne, by je przesadnie chwalić. A szkoda.
Ale po kolei. Przede wszystkim, jeśli idziesz na ten film ze względu na Antony’ego Hopkinsa – zrezygnuj. W tym filmie nie gra Antony Hopkins. Całość obrazu jest podzielona na dwie bardzo nierówne części – historyczną i współczesną. Część współczesna w ogromnej większości składa się ze snującego się z kąta w kąt Hopkinsa, który bardzo chętnie by coś zagrał, jakby tylko miał co. Zamiast tego kolejne postacie przychodzą doń, opowiadać mu jakim to jest bohaterem, by on, samotny i przepełniony skromnością heros, mógł machnąć ręką, powtarzając do znudzenia, że jaki tam z niego bohater. Za pierwszym razem wydaje się to melodramatyczne, za dziesiątym – irytujące. Snuje się więc ten Hopkins z kąta w kąt, wpatrując się w dal i przekładając szpargały, a Ty, widzu, czekasz tylko na tę kulminacyjną łzę w jego oku, o której wiesz, że w końcu nastąpi. Szkoda tylko, że twórcy, wyraźnie chcąc napisać film o superbohaterze, nie zapytali o zdanie Marvela. Tam dość szybko dowiedzieliby się, że superbohater, który się nie uśmiecha, nie zażartuje, nie wyrzuci z siebie żadnej emocji, to nie postać, tylko posąg. I tym właśnie jest rola Hopkinsa przez większą część filmu – jest chłodnym, posuwistym, smętnym pomnikiem z dosłownie dwoma suchymi żartami, które wywołują uśmiech widza chyba tylko dlatego, że ten całkiem już usycha z emocjonalnego pragnienia.
Z drugiej strony mamy część historyczną, zagraną poprawnie i całkiem interesująco. Tu, gdzie było największe ryzyko tekturowej wzniosłości udało się twórcom zbudować historię praktyczną, która nie bazuje wyłącznie na krzywdzie małych, smutnych dziatek, ale pokazuje aktywne działanie i kroki podejmowane dla zorganizowania im pomocy. Tutaj cokolwiek się dzieje – i choć nadal jest dość wolno, a wszystko stoi na dość banalnych podstawach, to sceny w Pradze ogląda się dobrze. Nader ciekawie jest tu też prowadzona gra aktorska, bo o ile w części współczesnej mamy wyraźny niedobór Hopkinsa, o tyle część historyczna jest nim wręcz przepełniona. Wyraźnie można odczuć, że przez większość swoich scen odgrywający rolę młodego Winsona Johnny Flynn dwoi się i troi, żeby oddać wszystkie możliwe manieryzmy, gesty i westchnienia Hopkinsa, a noce spędzone na oglądaniu jego filmografii wyciskają pot na jego czole. Jest tak skupiony na swoim zadaniu i robi to tak konsekwentnie, że nie zdziwiłbym się, gdyby twórcy najpierw dali wszystkie te sceny do ogrania Hopkinsowi, a potem wysłali taśmę Flynnowi z karteczką "po prostu zrób to samo". Choć brzmi to jak zarzut, daje to naprawdę niezły efekt, zwłaszcza w połączeniu z Heleną Bonham Carter, która jak zwykle odgrywa po prostu Helenę Bonham Carter.
Film jest nierówny, i ta nierówność zgrzyta jak żwir pod kołami brytyjskiego pociągu. Pierwsze dwa akty w zasadzie mogłyby pozostać wyłącznie historyczne, bo historia tam prowadzona jest na tyle interesująca, że na koniec pozostawia pewien niedosyt. Budzi też dyskomfort, kiedy twórcy wyrywają nas z niej do kolejnej rundy przypominania o bohaterskości bohaterskiego bohatera. Z drugiej strony ta "współczesna" kulminacja filmu, choć zero w niej zaskoczenia, udała się twórcom i jest odpowiednio poruszająca. Patrząc na ostatnie sceny filmu, widzi się w nich coś prawdziwego i doniosłego (a napisy końcowe tylko potwierdzają, jak wiele jest w tym stwierdzeniu prawdy). Paradoksalnie tam, gdzie mogło wyjść najbardziej banalnie – banalnie nie jest, a tam, gdzie miało wyjść głęboko, a twórcy umieścili mistrza emocji – wyraźnie zapomniano, że z pustego i mistrz nie naleje.
Efekt jest poprawny, ale niestety ten film mógł być znacznie lepszy. Końcówka niby porusza, ale wzruszałaby znacznie bardziej, gdyby nie znużenie smętnym, irytującym początkiem. Sceny historyczne są dobre, ale pozostawiające niedosyt. A całość? No cóż. Winson posprzątał w domu, dzieci uratowane, wojna to zło. Można się rozejść.