"Kamera Edisona rejestruje kichnięcie", choć jest krótsza od przeciętnej czołówki studia filmowego, wciąż może zawstydzić niejedną produkcję pełnometrażową z XXI wieku.
To chyba oczywiste, że napisanie tej recenzji zajęło mi czas podobny do obejrzenia "Kamery" nawet i kilka tysięcy razy z rzędu. Dlaczego więc o nim piszę? Otóż - o dziwo - jestem w stanie więcej o nim powiedzieć i więcej przemyśleń po jego oglądnięciu wysnuć niż po niejednym pełnometrażowym filmie, który raczy nas grą aktorską, fabułą i dźwiękiem. Żeby nie być gołosłownym, powiem że myślę teraz o polskim hicie "Ciacho" Patryka Vegi. Sądzę, że jeśli już ktoś wszedł na stronę poświęconą filmowi Williama K.L. Dicksona, ten doskonale rozumie mój punkt widzenia. To trochę przykre, że film z 1894 roku bardziej posunął świat do przodu niż ten z 2010. No, ale jeśli mamy porównywać polskiego domorosłego reżysera do kogoś kto pracował z samym Thomasem Edisonem i wynalazł 35 milimetrowy celuloidowy film, to nikt nie powinien mieć wątpliwości, kto w tym pojedynku zwycięży (może za wyjątkiem "prawdziwych patriotów", którzy węszą tu antypolski spisek).
5 sekund. Słownie: pięć. Tyle wystarczy nam na przedstawienie się nieznajomej osobie wraz z wymianą nazwisk. Tyle potrzebujemy by wykręcić numer telefonu alarmowego i usłyszeć w słuchawce "Policja, proszę czekać", gdy jesteśmy świadkami wypadku drogowego. Sekwencje niespodziewanych, błyskawicznych i przełomowych zarazem zdarzeń w historii narodów trwały dłużej, by wspomnieć choćby zabójstwo arcyksięcia Franciszka, defenestrację praską czy celebrowany podpis Lecha Wałęsy na Porozumieniach Sierpniowych. Nawet słynne hiszpańskie "goooooool!" wykrzykiwane przez spikerów radiowych i telewizyjnych zabiera więcej czasu. Ale nie szukajmy za daleko, jest przecież świat samego filmu. Pięć sekund to zaledwie jedna trzecia czasu potrzebnego na złożenie Katie Scarlett O'Harze przyrzeczenia, że już nigdy nie będzie głodna, w pamiętnej scenie w "Przeminęło z wiatrem". Pięć sekund w "Dirty Dancing" ledwie starczyło Jennifer Grey na dobiegnięcie do Patricka Swayze i wyskoczenie na niego. Za to jest to idealny czas na spokojne wypowiedzenie przez Dartha Vadera oświadczenia o ojcostwie w "Imperium Kontratakuje", na zalotne spojrzenie slo-mo wampira Edwarda na Bellę na szkolnej stołówce w "Zmierzchu" czy na utulenie przez "Jasia Fasolę" misia Teddy'ego do snu. A jednak w "Kamera Edisona rejestruje kichnięcie" jest to bardzo ważne 5 sekund dla samej kinematografii.
William Kenedy-Laurie Dickson był zarówno wynalazcą i inżynierem, jak i filmowcem pełną gębą. Jedno i drugie na tyle go fascynowało, że siłą rzeczy musiały się te dziedziny przenikać. Pod tym względem próżno dziś szukać w filmie podobnych poszukiwaczy, może David Lynch bawi się jeszcze w takie rzeczy, choć głównie w krótkich formach i nie jest to istotne dla rozwoju ludzkości. Bywały lata (jak właśnie 1894 rok), kiedy Dickson kręcił więcej filmów rocznie niż Roger Corman. Wynalezienie pierwszego urządzenia, mogącego odtwarzać coś, co można by uznać za film przypisuje się Louisowi le Prince'owi, ale na takim samym schemacie pracował "Leonardo da Vinci przełomu XIX i XX wieku" -Thomas Edison. To on zatrudnił u siebie Dicksona i jemu powierzył dalsze prace nad wynalazkiem, a ten odwdzięczył mu się stworzeniem kinetoskopu. Urządzenie z kolei opatentował Edison. Film znany jako "Kamera Edisona rejestruje kichnięcie" jest więc jednym z pierwszych filmów w ogóle.
W obrazie jedyną rolę gra Fred Ott, pracownik Edisona. Nie wiadomo czy Ott wyrobił jakąś normę, a może coś wynalazł (zaś Edison to przypisał sobie i opatentował, co jest bardzo prawdopodobne, znając tego pana). Jednak musiał się czymś zasłużyć, że to jemu przypadł - jak się później okaże - zaszczyt bycia pierwszym aktorem w historii filmu. Jako, że robił to dla ludzkości, to nie sądzę, by otrzymał za to dodatkowe wynagrodzenie. Zapewne zapędy aktorskie Otta doprowadziły do małego konfliktu pomiędzy nim a Dicksonem i Edisonem, ale musiało mu się udać dopiąć swego, ponieważ dostał później angaż do filmu sygnowanego swoim nazwiskiem - "Fred Ott Holding a Bird". Od trzymania ptaka do namiętnych pocałunków na ekranie minęło sześć lat, gdy w 1900 roku odegrał scenę w 45 sekundowym romansie "The Kiss". I choć dzierżył tytuł pierwszego aktora, pierwszego kichającego aktora i pierwszego aktora trzymającego ptaka, to niestety - dla niego - w pierwszym pocałunku na ekranie wyprzedził go John C. Rice w 1896 roku.
W filmie o kichnięciu widzimy jak Fred aplikuje sobie szczyptę tabaki do lewego nozdrza (pierwsze dwie sekundy), trzymając przy tym w prawej dłoni elegancką chustę. Następnie na jego twarzy pojawia się grymas, który można interpretować jako sięgnięcie niebios, jednak podejrzewam, że bezduszni naukowcy mogliby go opisać jako ostatnią sekundę przed wyładowaniem kichnięcia (to wszystko dzieje się właśnie w czasie jednej sekundy, konkretnie trzeciej). W czwartej sekundzie następuje implozja kichnięcia (wnioskuję tak, ze względu na brak jakiegokolwiek ruchu chusteczką w stronę nosa, co jest naturalnym odruchem po eksplozji kichnięcia). Jest to film niemy, ale sądzę po ocenianym obrazie, że czynność oczyszczenia nozdrzy była zaakcentowana siarczystym i pochodzącym z trzewi "trąbnięciem", a nie delikatnym "apsikiem". W finale filmu widzimy jak Fred odczuwa ulgę połączoną z męską dumą i stara się nawet wrócić twarzą do pozycji portretowej.
"Kamera Edisona rejestruje kichnięcie", choć jest krótsza od przeciętnej czołówki studia filmowego, wciąż może zawstydzić niejedną produkcję pełnometrażową z XXI wieku. Jest tu jakość, jest nowatorstwo, jest przesłanie i w końcu jest to, co w dobrym filmie rozrywkowym powinno być na porządku dziennym - wstęp, rozwinięcie akcji, wielki finał i happy end. W dodatku jest to świetne źródło wiedzy o ówczesnym świecie; mini dokument ukazujący "bohatera naszych czasów", którą to ideę idealnie rozwinął w swoich pracach Krzysztof Kieślowski. Nie jest to porównanie na wyrost. Zarówno w pierwszych próbach z kamerą filmową jak i u polskiego mistrza łatwo zobaczyć, że reżyser jest bliski człowiekowi, mimo iż pozornie opisuje jego otoczenie i czynności, które człowiek wykonuje (w końcu u jednego była rewolucja przemysłowa, u drugiego industrialny socjalizm). Emocje grają tu pierwszoplanową rolę i jest to przykład tego, że za dokumenty nie mogą się brać zwykli wyrobnicy z tematem i kamerą, ale artyści. Dodatkowo film spełnia też rolę świadectwa historii, poświadczającego jak kiedyś ważną rolę w społeczeństwie spełniała tabaka, którą wciągał tak podejrzany marynarz w portowym zaułku jak i dżentelmen z haftowaną chusteczką, a która dziś raczej kojarzy się z nastolatkami, imitującymi branie kokainy. Jako ciekawostkę dodam, że film znajduje się w amerykańskiej Bibliotece Kongresu w formie wydruku wszystkich klatek użytych w filmie, co też jest czymś niezwykłym w erze cyfrowej. Jest jeszcze jeden, niezaprzeczalny atut filmu - nie można oglądać go na przyspieszonych obrotach i praktycznie nie ma możliwości zaprzestania oglądania go w trakcie. Czy ktoś uważa, że to głupi argument? Sam niemało filmów wyłączam po kilku, kilkunastu minutach, jeśli wiem, że nie zaiskrzy między mną a "dziełem". Sam przewijam na podglądzie niektóre filmy typu "Atak rekinów: Megalodon" czy te z aktorskimi wynurzeniami Paris Hilton bądź Britney. Filmowi Williama K.L. Dicksona taki brak szacunku nie grozi i nie jest ważne, co jest tego powodem.
Jeśli następnym razem kichniesz na ulicy i zobaczysz, że ktoś Ci się dziwnie przygląda, a nawet zatrzymuje się, by popatrzeć, jak wycierasz nos w chustkę (bądź w rękaw, jeśli jesteś new age), to masz prawo poczuć się jak gwiazda filmowa. Gdyby to było ponad 120 lat temu, to zaraz by do ciebie podbiegła uśmiechnięta nastolatka, która marzy o autografie na zużytej chusteczce. Ach, co to były za czasy!