Osgood to ma ciężko. Podczas gdy jego świętej pamięci ojciec przez lata święcił triumfy jako legendarny aktor, jego własna kariera reżysera i scenarzysty spotkała się jak dotąd z chłodnawą
Osgood to ma ciężko. Podczas gdy jego świętej pamięci ojciec przez lata święcił triumfy jako legendarny aktor, jego własna kariera reżysera i scenarzysty spotkała się jak dotąd z chłodnawą obojętnością. Niemniej jednak słychać, widać i czuć, że rola nieszkodliwej ciekawostki przygniecionej ciężarem cudzego cienia nie jest jego ulubioną. Skupił się więc na tym, by marketing jego najnowszego projektu był równie mięsisty, co projekt właściwy.
Muszę przyznać, że w życiu Warszawy nie zainteresowałbym się "Kodem zła", gdyby nie jego cyfrowa gra terenowa, przeplatana archaicznymi blogami internetowymi, niepokojącymi nagraniami oraz zdjęciami z miejsc zbrodni ukrytymi w zaszyfrowanych plikach ZIP. Jest to trochę przykre, bo choć rzemiosło stojące za filmem jest porównywalne z rzemiosłem stojącym za jego wirusową promocją, to tylko powierzchownie.
Jednak zanim do tego przejdę, na początku muszę przyznać głośno i wyraźnie, że "Kod zła" to najśliczniej nakręcony dreszczowiec ostatnich lat. Zdjęcia Andrésa Arochiego są naprawdę urzekające. Czerpią garściami z "uzbrojonej nostalgii", która kryje się za wideokasetową teksturą wspomnień głównej bohaterki filmu, neurodywergentnej agentki FBI Lee Harker (Maika Monroe), jednocześnie bawiąc się formą i oczekiwaniami stojącymi za jej teraźniejszością.
Są momenty, w których film wygląda, jakby postacie obecne na ekranie były jedynie trzecioplanowym dodatkiem do paniki powoli destylującej się po którejś ze stron ekranu. Trudno oderwać wzrok od pustych korytarzy, zaniedbanych stodół i zaśmieconych domków pośrodku niczego, jako że te zawsze wydają się wypełnione niepojętymi siłami trującymi umysł i duszę. Film Perkinsa osiąga najwyższe obroty, gdy grunt pod nogami Lee staje się postacią samą w sobie. Warto również wspomnieć o oszczędnej ścieżce dźwiękowej autorstwa brata reżysera, Elvisa (tu pod pseudonimem "Zilgi"), której syntezatorowe brzmienia przyciągają film na orbitę "Halloween" i "Skanerów".
Niestety wszystkie pochwały dla "Kodu zła" kończą się na jego formie, ponieważ jego funkcja po raz kolejny przypomnina, że Oz słynie z mocnych pomysłów, ale kuleje, jeśli chodzi o ich praktyczną realizację. I tak więc im dalej w las, tym bardziej intryga otaczająca tytułowy kod i stojącego za nim nieuchwytnego Longlegsa (Nicolas Cage) robi się toporna i nieporadna. Widać też, jak Maika dwoi się i troi, aby utrzymać swoją postać w stanie ciągłego moralnego niepokoju, jaki naznaczył pierwsze minuty jej ekranowej obecności.
Nie pomaga jej w tym niedawno wspomniany seryjny morderca, który zdaje się mieć alergię na kinową widownię i bardziej przypomina kreskówkowego złola biorącego prysznic w rytm swojego ulubionego rockowego utworu niż ucieleśnienie ciemnej strony ludzkiej natury. Najbardziej jednak boli sposób opadnięcia kurtyn wokół całej intrygi. I choć forma, podobnie jak w przypadku uprzednio wymienionych czynników, stoi na bardzo wysokim poziomie, to jego funkcjonalność sprawia wrażenie, jakby trzeci akt filmu został przepisany przez script doctora, który z przerażeniem w oczach krzyknął "Nie!" pozostawieniu chociaż jednego pytania bez odpowiedzi.
W efekcie panika cierpliwie wydestylowana przez "Kod" znika w mgnieniu oka, czego widz nawet nie zauważa. Wszyscy są po prostu miażdżeni przez ciężarówkę rażącej ekspozycji, podczas gdy scenariusz udaje, że jest to moment, na który czekali wszyscy, którzy zakleszczyli się w metafizycznych szponach Longlegsa i jego marketingowego geniuszu. I tak oto pod płaszczykiem sensacyjnej promocji dość nierównego filmu objawiła mi się kolejna rzecz: dysonans między krytykami a widzami.
O ile nie nazwałbym "Kodu zła" filmem złym czy nawet przeciętnym, widok zawodowych kinomanów okrzykujących nowy film Perkinsa arcydziełem szytym na miarę drugiego "Hereditary" wprawia mnie w niemałe zdumienie, jeśli nie zdziwienie. Tym samym zaskakuje mnie negatywny odbiór ze strony lwiej części nadwiślańskiej publiczności. Osobiście winą obarczyłbym polskiego dystrybutora, który zamiast pójść w ślady zachodnich kuzynów i wycelować armatę w młode pokolenie wpatrzone w gatunek niezależnej "analogowej grozy", wybrał za cel typowego konesera horrorowej paszy, którego nastroił na zupełnie inne fale, niż te płynące zza bladej facjaty długonogiego.