Recenzja filmu

Morbius (2022)
Daniel Espinosa
Jared Leto
Matt Smith

Niekrewko

Godne zapomnienia dziełko Daniela Espinosy, reklamowane jako gotycki horror w jednym z równoległych uniwersów Marvela, okazuje się niewydarzonym dzieckiem pandemicznej senności, scenopisarskiej
Niekrewko
źródło: materialy promocyjne
Odkładaną od dwóch lat (lecz przestarzałą co najmniej o kilkanaście) ekranizację przygód wampira z marvelowych komiksów obejrzałem z warkoczem czosnku oplatającym szyję i osikowym kołkiem w dłoniach. Próżne starania! Pozbawiony energii "Morbius" wyssał ją ze mnie jak się patrzy. Jak się nie patrzy, wysysa jej ponoć trochę mniej. Dobrze więc radzę, nie wchodźcie do kina, zostańcie na słońcu.


Godne zapomnienia dziełko Daniela Espinosy, reklamowane jako gotycki horror w jednym z równoległych uniwersów Marvela, okazuje się niewydarzonym dzieckiem pandemicznej senności, scenopisarskiej nieudolności i produkcyjnego rutyniarstwa. To jeden z tych filmów, po obejrzeniu których jako recenzent nie bardzo wiem, od czego zacząć – tak wiele rzeczy się nie udało. Opisowe monologi udają tu dialogi, mechaniczne retrospekcje są do bólu instrumentalne, w ślepych fabularnych uliczkach można się zagubić, ekspozycja każe ziewać o wiele za długo, a pospieszny finał pozbawiono emocji (które nadchodzą chwilę później, gdy orientujemy się, że wytwórnia Sony stworzyła całą tę lichą fabułkę dla wcale nie lepszych dwóch scen po napisach). Niezobowiązującą rozrywkę dostaniecie gdzie indziej.

Historia chorującego geniusza, który w ramach nadrabiania fizycznych ułomności przeprowadza nielegalny eksperyment i łamie prawo natury, to schemat starszy niż science-fiction. Niezdecydowani scenarzyści Matt Sazama i Burk Sharpless ("Bogowie Egiptu") zbyt ograniczają reżysera, by schemat przestał być mu ciężarem. Trudno o pop-przypowieść o dwóch naturach w człowieku, gdy przyczyna, zmiana i skutek w postępowaniu głównej postaci gdzieś sobie odleciały. Jako naukowiec o Chrystusowym obliczu Jared Leto na zmianę mizernieje w oczach i nabiera krzepy, pozuje do roli death-metalowca o drapieżnym obliczu i chwali się szponiastym manikiurem. Nasz model-kameleon nie potrafi jednak nadać rytmu scenom, akcentować istotnych informacji, a obecność ściany lub partnerki nie robi jego spojrzeniom żadnej różnicy. O legendarnej charyzmie hrabiego Draculi możemy pomarzyć. Natura ekranowego cierpienia i poświęcenia u Morbiusa jest pełna sprzeczności. Cudowna przemiana w nadludzkiego potwora nie wprowadza zmiany światopoglądu ani stylu życia, a oznaki intelektualnej wyższości bohatera okazują się niekonsekwentne. Również dziwny kodeks etyczny, którego podtrzymaniu chyba powinniśmy kibicować, do końca pozostaje tajemnicą. Wśród dziur fabularnych koniec końców można odnieść wrażenie, że przymus picia krwi nadaje się co najwyżej na błahą metaforę choroby alkoholowej.



Historie o wampirach nieraz dawały pretekst do fantazjowania o tym, co stanowi podstawową motywację dla człowieka: miłość, nienawiść, zemsta, tęsknota, pragnienie władzy, lęk przed przemijaniem… W "Morbiusie" pierwsze skrzypce grać miała więź przyjaciół od dziecka, którzy po latach stają się swoimi największymi wrogami. I ona pozostaje jednak myląca i nieangażująca. Charakteru współpracy Morbiusa i Milo nie uwiarygodniają realia. Leto i popadający w demoniczną karykaturę Matt Smith jako duet nie mają w sobie ani bromansowego luzu, ani platonicznej chemii, ani szlachetnej powagi, która nieraz pasowała do większych niż życie wampirycznych postaci. Na niekorzyść działa fakt, iż ich zwierzęca wersja zamiast wzbudzać grozę, przypomina raczej cyfrową wersję charakteryzacji rodem z "Buffy: Postrachu wampirów". Bywa więc komicznie. Obiecany horror ogranicza się tu zresztą do zaledwie jednej sceny.

W "Morbiusie" jest też kino policyjne. A raczej jego nieśmieszna parodia. Gdy nasze wampiry podgryzają żyły w Nowym Jorku i okolicach, dwóch gliniarzy (Tyrese Gibson i Al Madrigal) szasta odznakami na prawo i lewo, patrzy w daleką przestrzeń, jeden nieśmiesznie żartuje, drugi bezproduktywnie marszczy brwi, a śledztwo stoi w miejscu. I do końca nie zrobi ani kroczku. Podobnie zmarnowana zostaje relacja zwana przez niektórych miłosną, o której nie sposób z całą pewnością tego powiedzieć, bo nie trzyma się nawet na ślinę. Napięcia w niej tyle co w gazetce z Biedronki. Na szali pojawia się kobieta, którą trzeba poświęcić, żeby zrodził się konflikt między bohaterami i skuteczne jego rozwiązanie w formie nudnego pojedynku w finale. Nawet wspomniane wcześniej obowiązkowe dla gatunku złamanie praw natury nie ma więc większego znaczenia dla fabuły. I tak to się kręci: sztuczna relacja napędza inną papierową relację, co daje blockbusterowy pojedynek w finale. Ciosy nie mają wówczas mocy, superszybkie ciała gubią się w kadrze, bo ich zwyczajnie nie widać. Okazjonalne slow-motion pozwala na chwilę zorientować się, gdzie jest góra i dół, a mglisty festiwal kolorów służy za wizualną metaforę echolokacyjnej synestezji walczących bohaterów, lecz co z tego, skoro działanie szóstego zmysłu pozostaje niekonsekwentne i zamiast ułatwiać nam orientację w przestrzeni, tylko ją komplikuje.

Miało być źle, wyszło jeszcze gorzej. Tyle dobrego, że zachowałem czosnek. Tylko co zrobić z osikowym palikiem?
1 10
Moja ocena:
2
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones