Recenzja filmu

Motocykliści (2023)
Jeff Nichols
Austin Butler
Jodie Comer

Ojcowie Anarchii

Współczesne kino dalej potrzebuje takich melancholijnych opowieści o wymiarach męskiej wspólnotowości, jej toksycznych i leczących potencjałach. Swoich własnych legend, swoich własnych
Ojcowie Anarchii
Jakiś czas temu razem z grupą bliższych i dalszych kolegów umówiliśmy się na partyjkę pokera. Sam w sumie nie pamiętam jak do tego doszło, bo z całej ekipki tylko jeden potrafił jako tako grać – cała reszta odpalała na smartfonowych ekranach karciane układy, myliła się w przeliczaniu żetonów i zapominała, kiedy czekać, a kiedy przebijać. Mimo to pograliśmy wtedy z cztery godziny. Wypiliśmy kilka piwek, z głośników leciała ścieżka dźwiękowa z "Casino Royale". Atmosfera stołu i pierwsze nieśmiałe blefy odsyłały nas do symboli kinowej popkultury: "Hazardziści" Johna Dahla, "Kasyno" Martina Scorsese czy "Hazardzista" Paula Schradera materializowały się w dialogach jak duchowe drogowskazy rozrywki; punkty odniesienia, które na te kilka godzin obudowały naszą tożsamość i w rytmie tasowanych kart uwolniły od myślenia o pracy, studiach czy życiowych dylematach. 

Tydzień później spotkaliśmy się znowu; niektórym średnio pasowało, bo byli już poumawiani, ale i tak przyszli zagrać. Znowu puściliśmy muzykę z "Casino Royale", znowu widzieliśmy w sobie Danielów Craigów, Mattów Damonów czy Oscarów Isaaców, znowu posiedzieliśmy znacznie dłużej, niż sugerowałby nasz marny poziom. Tydzień później spotkaliśmy się jeszcze raz. I jeszcze raz. I jeszcze raz. W końcu założyliśmy grupkę na Facebooku, żeby wysyłać sobie pokerowe memy. Z czasem niektórzy z nas zabierali ze sobą innych kolegów; część z nich nigdy więcej nie wróciła, inni zostali do dzisiaj, stając się stałą częścią nieformalnego klubu. Na obecnym etapie grupa nie zna bariery wieku ani języka, nie ogranicza wspólną przeszłością ani skalą pozakarcianej zażyłości: liczy się stół i kilka godzin wolnego czasu gdzieś w okolicach weekendu. Pamiętam, że gdy po uformowaniu się tej pokerowej tradycji dziewczyna zapytała mnie: po co ty właściwie tam przychodzisz?, nie bardzo umiałem znaleźć odpowiedź. Nie chodzi przecież o wygraną; gdybym liczył na jakikolwiek zarobek, poszedłbym do kasyna. Nie jest to także kwestia samej gry – to mógłbym robić na jednej z setek dostępnych internetowych platform. W gruncie rzeczy do teraz tego nie wiem, ale gdy tylko zbliża się dzień pokerowego spotkania z kolegami, zawsze czuję nieskoordynowany lot motylków w brzuchu, barwionych na skrzydłach emblematami treflów i kierów. "Motocykliści" Jeffa Nicholsa to nie jest o tym film. Ale też w dziwaczny, nie do końca jasny sposób, to film dokładnie o tym.

Jeśli mi nie wierzycie, pozwolę sobie przywołać jedną z pierwszych scen. Johnny (Tom Hardy), podstarzały ojciec rodziny jakoś w latach 60. wkleja się po pracy w fotel przed telewizorem. Na niewielkim kineskopie leci "Dziki"; Marlon Brando w motocyklowym kaszkiecie zaraz wyprowadzi ikoniczną ripostę. Hej, Johnny, przed czym się buntujesz? – pyta bohaterka. – A co masz? – odpowie jej naraz dwóch Brando; jeden uwieczniony kamerą Laslo Benedeka, drugi na kilka chwil zrastający się z nim po przeciwnej stronie małego ekranu. W najnowszym filmie Jeffa Nicholsa ta jedna chwila popkulturowego zaklęcia staje się impulsem do wymierzenia ciosów niesatysfakcjonującej życiowej rutynie. Johnny, zapożyczający nie tylko imię, ale i całą tożsamość Brandowskiego protagonisty, postanawia założyć motocyklowy klub. Skrzykuje więc kumpli i gdzieś na obrzeżach Chicago organizuje skromny piknik: jest piwo, są kiełbaski, jest i grupa kilku facetów, która na zajechanych silnikach robi setne okrążenie po ubitej ziemi. Johnny, po co nam taki klub? – pyta go jeden z przyjaciół. – No… musisz coś robić, co nie? – odpowiada bohater.

Ta potrzeba uczestnictwa w czymś większym niż ty sam działa na "Motocyklistów" jak wysokooktanowa benzyna na schorowane mechaniczne serducha; napędza nie tyle akcję, co bardziej atmosferę zażyłej biesiady, wskrzeszanej bez wyartykułowanego sensu czy celu. Trudno się zresztą dziwić – który bowiem z przetyranych życiem zakapiorów mógłby przyznać przed grupą, że ryk silników najlepiej zagłusza ten własny, wychodzący prosto z trzewi jęk rozczarowania światem? Smutki swoich jeźdźców Nichols zbiera z całej panoramy Ameryki lat 60. i 70. – od żalu niesprawiedliwego pominięcia przez boom gospodarczy, doświadczenie wojny w Wietnamie i imigranckie niedopasowanie, po uniwersalną, nieznającą dekady alienującą samotność. Wszyscy na dudniących testosteronem stalowych wierzchowcach; wszyscy w dżinsowych kurtkach z wyhaftowanymi insygniami gangu Chicago Vandals, ich prywatnej idylli na społecznym marginesie. 

Marzenie o stworzeniu "Motocyklistów" (a może raczej – filmu o chłopach na motorach w przeprawie przez lata 60.) narodziło się w głowie Nicholsa przeszło dwie dekady temu. Jego starszy brat miał wówczas przynieść do domu album fotograficzny "The Bikeriders" Danny'ego Lyona, tym samym wywracając do góry nogami estetyczny smak niedoszłego jeszcze reżysera. Obsesja jak najbardziej zrozumiała; powstała na rok przed premierą "Easy Ridera" publikacja to zarazem stylowa podróż przez czarno-białe portrety członków pierwszego amerykańskiego klubu motocyklowego oraz reporterska relacja z prywatności każdego z nich. Zastygłe klisze opatrzone są wnikliwymi wywiadami z ekipą Chicago Outlaws Motorcycle Club, przebijającymi się przez powierzchowność dla zrozumienia prawdziwego człowieka, jego życiorysu i motywacji. 

"The Bikeriders" dla filmu Nicholsa stają się nie tylko stylistyczną filozofią, ale i szkieletem budowanej narracji. Wywiady przeprowadzane przez Danny'ego Lyona (w filmie odgrywa go Mike Faist) działają jak oś opowieści. To za ich sprawą poznajemy Kathy (Jodie Comer), która najpierw kilkuminutowym monologiem wprowadza widza w świat klubu "Vandalów", by później pełnić rolę emocjonalnego akompaniamentu dla wydarzeń, wrażliwej przeciwwagi dla mrukliwych, męskich porachunków. Charyzmatyczna kobieta znajduje się w rzeczywistości smaru i spalin trochę z przypadku. Wprowadza ją tam romans z wycofanym Bennym (Austin Butler), a konkretniej: najpiękniejsza tegoroczna scena miłosnego zauroczenia, rozegrana na milczącym wpatrywaniu się w źrenice, cedzonych słowach i całonocnym czatowaniu pod domem. Początkowa fascynacja niedostępnym dla kobiet światem motocyklowych ekscesów prędko przemienia się w rywalizację o uwagę chłopaka, choć Nichols dylemat między grupową a małżeńską powinnością rozgrywa bez nadmiernej dramaturgii. Trójkąt Kathy – Benny – Johnny to bowiem zaprzeczenie relacji opartej na emocjonalnej wylewności; prędzej na konflikcie priorytetów w walce o duszę "Buntownika bez powodu", dla którego niezależność od trosk świata jest być może jedyną prawdziwie obiektywną wartością.

Jeśli Johnny ściąga skórę z Marlona Brando, Benny podkrada stylówkę i manierę od Jamesa Deana – w obrębie grupy "Vandalów" funkcjonują czasem jak szef i podwładny, czasem jak ojciec i syn, czasem jak dwóch styranych życiem najlepszych przyjaciół. Obaj rozumieją reguły gangsterskiego credo (głównie z filmów oglądanych w telewizji, ale to nieistotne), w którym ponad wszystko liczy się lojalność klubowym barwom i wewnętrznej strukturze grupy. Pewnie właśnie dlatego Nichols rozpoczyna swój film od sceny, w której piękna twarz Austina Butlera zostaje obita, gdy ten nie chce ściągnąć kurtki z naszywką "Vandalów" na plecach. "Motocykliści" przedstawiają rzeczywistość, w której przynależność do gangu to coś więcej niż modne logo. To podstawa indywidualnej podmiotowości i samodzielnie wybrana tożsamość, odpowiadająca na niezadowolenie z tej, którą wybrał im świat; to jedyne, co mają, oraz jedyne, co daje im poczucie celu i sensu w codziennym życiu bez celu i bez sensu. Niemożliwe do przecięcia nici połączeń wychodzą od motocykli i tylko od motocykli – członków nie łączą biografie, pochodzenie, wiek ani droga zawodowa. Klei jedynie smar męskiej wspólnoty, ich wielkiej, jednopłciowej rodziny z wyboru.

Gdy "Vandale" wyjeżdżają na przejażdżkę pustymi ulicami, zajmując swoimi maszynami całą szerokość drogi w obu kierunkach, Nichols kręci to na taśmie z wirtuozerską nawet jak na siebie samego elegancją. Kilkunastomotorowa grupa wygląda wówczas trochę jak zwycięski legion, który po dniu męczącej tułaczki przejeżdża przez łuk tryumfalny; trochę jak uroczysta pielgrzymka zmierzająca ku swojemu osobistemu zbawieniu. Ich spokojny kłus po nocnym asfalcie to najbardziej stylowa rzecz, jaką Chicago miało okazję kiedykolwiek podejrzeć przez okno. Nie dziwi więc, że wraz z rosnącym wrażeniem wywieranym na mieszkańcach wykuwa się powoli legenda grupy. Na motocyklowe pikniki przyjeżdża coraz więcej zafascynowanych nowym kontrkulturowym ruchem entuzjastów, coraz więcej pragnie też dołączyć do ich ekipy. Nichols na tle snutej gawędy przedstawia stopniowe klubowe przeobrażenia. Zastanawia się nad tym, jak rosnąca popularność destrukcyjnie wpływa na same fundamenty tożsamości, jak piękna idea wspólnoty przeobraża się we własną karykaturę, w końcu i nad tym, w jaki sposób estetyka, by istnieć, zawsze musi generować znaczenie. "Vandale" zaczynali przecież jako grupa mężczyzn zafascynowana wizualnym kodem gangsterskich opowieści. Skończyli jednak tak samo, jak ich bohaterowie; z pistoletem w dłoni i martwym ciałem w bagażniku samochodu.

Rozczarowani "Motocyklistami" będą ci, którzy zachęceni dynamicznymi zwiastunami oczekują "Chłopców z ferajny" przebranych w dżins i brud pod paznokciami. Głównie dlatego, że Nichols po wylaniu światotwórczych fundamentów zainteresowany jest nie eskalacją, ale deeskalacją; drzemiącą w historiach swoich bohaterów nastrojową melancholią i zobojętniałą reakcją na rozpad wyjątkowej watahy, która chwilę temu znaczyła dla nich wszystko. Dużo bliżej niż do sensacyjnych gangsterskich klasyków jest mu do amerykańskiego kina kontestacji, z "Ostatnim seansem filmowym" na czele. Jeśli to film pod piwko, to raczej pite na smutno – nostalgia za latami 60. styka się tu z tęsknotą za grupową zażyłością, którą w pewnym momencie wzięło licho i już nie oddało. Konstruując swoją opowieść, Nichols podkreśla tę tęsknotę na każdym kroku. Wyłączając relację Benny'ego i Kathy, w "Motocyklistach" mężczyzn widzimy zawsze w kontekście innych mężczyzn, kamera nie daje nam dostępu do ich pracy, czasu z rodziną czy codziennych obowiązków. Konflikt między kochankami, emocjonalna matryca filmu, też wpisany jest w to samcze środowisko i niezgodę na jego dominującą rolę w związku. Konflikt, który reżyser zresztą wycisza bez oczekiwanego przez widza wzmożenia, jak gdyby wskazując, że cechą płynącego czasu jest to, żeby tracić, a rolą chłopców jest to, by w końcu z samodzielnej, niezależnej całości stać się połową kogoś innego.

"Motocykliści" to nie kino wielkie, ale bez wątpienia kino osobne – wyciągnięte jakby wprost z repertuaru seansów samochodowych na amerykańskim pustkowiu, powstałe współcześnie, ale swoją refleksją sumiennie zdrapujące własną datę premiery. To też film, który pewnie nie spodoba się powszechnie, nie zawojuje boxoffice'owych rankingów, nie zostanie zaproszony na gale nagród i do popularnych studiów nocnych talk-show. Być może to kwestia jego spokojnego tempa, nietrafionych oczekiwań budowanych przestrzeloną kampanią marketingową albo niepopularnie zaadresowanej zadumy, która samym gestem skierowania obiektywu na tych, a nie na innych, odsiewa z sal kinowych większość uprzedzonej publiki. Być może to po prostu kino, które nie może zostać umasowione, jak cała zróżnicowana twórczość Nicholsa, od lat zainteresowana dekonstrukcją klasycznych amerykańskich gatunków. Być może. Wiem jednak, że współczesne kino dalej potrzebuje takich melancholijnych opowieści o wymiarach męskiej wspólnotowości, jej toksycznych i leczących potencjałach. Swoich własnych legend, swoich własnych niespełnionych snów.
1 10
Moja ocena:
7
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?