Orlok wychodzi daleko poza pojęcie moralności, uosabiając chaos, śmierć i wszechogarniającą destrukcję. Jego dążenie do obranego celu dyktuje pierwotne i kosmiczne zło. Na próżno szukać w nim
Robert Eggers od lat w swoich filmach zaciera granice między snem a jawą, ortodoksyjnym oglądem a okultyzmem, racjonalnością a nadprzyrodzonymi siłami. Wielokrotnie podejmuje dyskusję na temat dobra i zła w kontekście ich pochodzenia oraz wytyczania przez nie ludzkiego losu. Nie inaczej jest w "Nosferatu", które na czynniki pierwsze rozkłada zło – od makabrycznej personifikacji, aż do jego gęstej esencji.
Kolejną ważną cechą charakterystyczną filmografii amerykańskiego reżysera jest wnikliwe i spójne pisanie swoich postaci. Tam, gdzie można by spodziewać się urwanych wątków, sprzeczności czy powierzchowności, Eggers doprowadza temat do końca. Najlepszym tego przykładem jest kreacja Nicholasa Houlta, wcielającego się w rolę Thomasa Huttera. Mimo że bohater nie jest postacią pierwszoplanową, zbudowany został z krwi, kości, łez i potu. Ważną składową jego charakteru jest również pożądanie, które z początku rozwija się wielotorowo, by w końcu zgasnąć i znów skoncentrować się na Ellen (Lily-Rose Depp).
Ellen Hutter w Eggersowskim wydaniu to zdecydowanie najbardziej skomplikowana i rozbudowana damska postać ze wszystkich dotychczasowych starć z Orlokiem. Oczywiście w każdej wersji historii o bezdusznym wampirze pełni ona niebagatelną rolę, ale dopiero w odsłonie z 2024 roku poznajemy Ellen dogłębnie, od podszewki. W "Nosferatu – symfonii grozy" postać Hutter bazowała na wielu niedopowiedzeniach, budujących atmosferę oniryzmu i tajemnicy. Film z 1922 roku nie był też tak dosadny i nie zawierał elementów body horroru, który swoje początki datuje na lata 70. XX wieku. Z kolei Lucy w "Nosferatu wampir" owiana była wszechobecną u Herzoga melancholią. Innym jej jednak rodzajem niż tym rządzącym losami postaci Depp. Bohaterki ubiegłowiecznych produkcji przedstawiano głównie jako ofiary, mimo że zawsze były remedium na ogarniającą miasto plagę.
Robert Eggers z Ellen czyni postać ze wszech miar tragiczną. Mamy do czynienia z dekonstrukcją toposu fatum, ponieważ przeznaczenie bohaterki nie zostało jej zapisane w wyjątkowo niekorzystnym układzie gwiazd. Ściągnęła ona je na siebie sama i na swoje wyraźne życzenie, nie zdając sobie sprawy, że wkroczyła na ścieżkę bez powrotu. Tak poprowadzona historia kobiety odkrywa problematykę emancypacji. Eggers nie podejmuje jej jednak po raz pierwszy w Nosferatu. W "Czarownicy: Bajce ludowej z Nowej Anglii" Thomasin, młoda kobieta, odnosi triumf nad złem, zrywając z opresyjnym systemem narzucanym jej nawet przez własną rodzinę.
Ellen graną przez Depp wyróżnia sprawczość, na jaką nie zdobyły się jej poprzedniczki. Relacja bohaterki z Orlokiem (Bill Skarsgård) to rozpaczliwa próba odzyskania kontroli nad własnym ciałem i losem. Przyznać jej można nadto wymiar wisceralny i surowy, co podkreśla ewolucję bohaterki oraz siłę jej charakteru. Nocne koszmary nie odbierają Ellen jej autonomiczności – wręcz przeciwnie. Zestawione z moralnymi dylematami i rozpaczliwymi próbami odtrącenia nieubłaganego fatum wzmacniają pozycję Ellen na tle mężczyzn, którzy łapią się wszelkich możliwych środków, by pokonać mroczne siły z Transylwanii.
Ellen Hutter, chociaż odbierana jako najbardziej szalona kobieta w Wisburgu, a w pewnym momencie wręcz jako wiedźma, finalnie wypada jako najbardziej racjonalna postać. Wokół niej błądzi reszta mieszkańców, z Profesorem von Franzem (Willem Dafoe) na czele. Badacz przyznaje w pewnym momencie, że w świecie okultyzmu jest początkującym graczem, czego nie można powiedzieć ani o Ellen, ani o samym Eggersie. Reżyser w każdym swoim dziele oddaje hołd rytuałom i wierzeniom zakorzenionym w okultystycznej symbolice. Zdaje się, że sam poprzez swoje postacie stara się zrozumieć te siły, bazując na historycznych źródłach. Zderza je z purytańskimi lękami przed czarami ("Czarownica: Bajka ludowa z Nowej Anglii"), osadza w kontekście alchemii i psychozy ("The Lighthouse"), jak również czerpie z nordyckiej mistyki i szamanizmu ("Wiking"). Tak samo w "Nosferatu" okultyzm jest więc integralną częścią świata przedstawionego i najrealniej odpowiada na potrzeby Wisburga, koncentrując się w osobie Ellen.
Orlok wykreowany przez Eggersa przekracza jednak granice najmroczniejszych tajników tajemnej wiedzy. Począwszy od aparycji, która oddaje hołd folklorystycznym zamiłowaniom reżysera, poprzez demoniczną barwę głosu, na jego motywach i żądzy kończąc. Tak przedstawiony Nosferatu stanowi metaforę zła absolutnego. Kojarzyć się może nawet z figurą Memento mori, przypominającą, że ludzkość skazana jest na zanik i nieuchronną zagładę. Orlok wychodzi daleko poza pojęcie moralności, uosabiając chaos, śmierć i wszechogarniającą destrukcję. Jego dążenie do obranego celu dyktuje pierwotne i kosmiczne zło. Na próżno szukać w nim bowiem osobistych pragnień, jakkolwiek bardzo nie chciałby posiąść Ellen. Jest to także zło doskonałe, ponieważ w żaden sposób nie da się go oszukać czy przekupić. Podskórnie czują to mieszkańcy miasteczka, którzy chociaż skupiają się na pladze dżumy, nadzwyczaj trafnie zaczynają wykrzykiwać na ulicach fragmenty Apokalipsy Św. Jana. Pierwszy Nosferatu przywodził na myśl insekta, kolejny był zadziwiająco samotny, natomiast Orlok Eggersa to podręcznikowy przykład ekspresjonizmu niemieckiego wkomponowanego w motywy gotyckiego horroru. „Nie potrafię kochać, ale bez ciebie nie zaznam spełnienia” — mówi w jednej z ważniejszych scen do Ellen, będącej już na skraju załamania.
Robert Eggers przeniósł historię Nosferatu do innej gęstości. Wielokrotnie podczas dwóch seansów przemykał mi dreszcz po plecach – nie umiem jeszcze stwierdzić, czy był to odruch trwogi, czy zachwytu. Magnetyzm montażu oraz magiczne i mroźne momentami w swej statyczności zdjęcia podkreślają tylko grozę pisanej opowieści. Słowo, które najlepiej podsumowuje moje kinowe doświadczenia, to „odurzające”. Szczególnie w scenach przedstawiających obłęd Ellen balansowałam gdzieś na granicy transu i głębokiej hipnozy. Ścieżka dźwiękowa skomponowana przez Robina Carolana do tego stopnia dzwoni mi w uszach, że jestem o krok od powiedzenia „come to me”, zdając sobie sprawę z mroku, jaki sprowadzą na mnie te słowa.