Recenzja filmu

Pacific Rim: Rebelia (2018)
Steven S. DeKnight
Elżbieta Kopocińska
John Boyega
Scott Eastwood

Popsuj-zabawa

Kwintesencją tego kina jest atrakcja – ruch, kolor, płynność, dźwięk, szok wizualny. Potężna kumulacja energii kinetycznej – tony metalu nacierające na tony śmierdzącego mięsa. I walki wypadają
Ewangelia Gigantyzmu, księga MMXI, ustęp II: "Gdy cholernie wielkie roboty – nauczał prorok Del Toro, a lud chłonął jego słowa – naparzają się z gigantycznymi potworami z obcego wymiaru, wiedzcie, że będzie dobrze i pięknie". Jasne, meksykański reżyser sam nie wymyślił nowej religii, raczej przebierał w zastanym – nażarł się po czubek głowy "Voltronem", serią "Gundam", gumowcami z japońskiej wytwórni Toho, koktajlem z Godzilli i Transformerów. W pierwszym "Pacific Rim" mieściło się sporo nerdowskiego entuzjazmu, postawy w rodzaju "dajcie hajs, a pokażę wam swoją wypasioną piaskownicę". Była to spełniona fantazja nadpobudliwego dzieciaka, dla którego świat jest prostym przedłużeniem dywanu w dużym pokoju – ukochane figurki mutantów zrzuca się w dowolnym punkcie mapy niczym żółte ludziki Google'a, a następnie patrzy z góry, jak plac zabaw pogrąża się w chaosie i zniszczeniu.



W "Rebelii" znajdziemy przynajmniej jedno kapitalne odwołanie do tej dziecięcej perspektywy – kiedy główny zły stoi na dachu wieżowca i, przy akompaniamencie obowiązkowych "Yes! Yes!" i "Dawaj! Dawaj", kibicuje swoim kumplom – obmierzłym potworom kaiju – w kolejnych aktach destrukcji. Ale nawet w scenach starć "cholernie wielkiego" z "obrzydliwie gigantycznym" – czyli w najfajniejszych momentach nowego blockbustera – bez trudu wyczujemy, że ktoś – jakaś średnio rozgarnięta hollywoodzka kukułka – podmienił nasze złote jajo. Do starej piaskownicy wdarł się obcy dzieciak – dobrze ułożony, nudny i z wyobraźnią sformatowaną pod oczekiwania mamy i taty – zabrał wszystkie zabawki, poustawiał w równych rządkach, a następnie zasnął, śliniąc się z zadowolenia. W sequelu wszystko – od historii po konstrukcję świata – jest zatem irytująco poprawne, rysowane od linijki w taki sposób, żeby maksymalnie przypominało pierwszaka i broń boże nie igrało z ewolucją. Po kontynuacji oczekiwałbym mimo wszystko, że w jakiś sposób pogłębi fanowską wiedzę o filmowym świecie, rozbuduje – nawet taki prosty jak szpadel – lore. Tymczasem"Rebelia"ma to wszystko gdzieś: kaiju to kaiju – wielkie, śmiercionośne i wyłażące przez dziury w Pacyfiku – a jaegery to jaegery – przerośnięte metalowe roboty, sterowane przez dwóch neuronalnie sparowanych pilotów.

Trudno też pisać o fabule bez wdawania się w spojlery – w końcu pierwsze "Pacific Rim" skończyło się jakby ostatecznym cięciem, definitywnym odwołaniem apokalipsy. Scenarzyści dwójki łamią więc sobie głowy, jak ten kociołek znowu podgrzać i przy okazji nie przekroczyć granicy śmieszności. Przepis wygląda tak: bierzemy Johna Boyegę jako syna legendarnego pilota Stackera Pentacosta i dajemy mu do pary dziewczynę-sierotę (sprawdziło się ostatnio u Disneya). Nastoletnia Amara Namani (Cailee Spaeny) tuła się po zrujnowanych miastach, kolekcjonuje złom i – ponieważ jest genialną konstruktorką-samoukiem – składa na własny użytek "miniaturowe" jaegery. John Pentacost nawiedza te same okolice – przytłoczony legendą ojca, próbuje wymazać z umysłu marzenia o karierze pilota i skupić się na wódzie i dragach. W pewnym momencie, trochę przypadkiem, bohaterów zasysa rządowa machina bezpieczeństwa – Pentacost, żeby uniknąć wyroku sądowego, dostaje misję wyszkolenia młodych jaegeronautów, a Namani zostaje kolejną rekrutką i jego nową podopieczną. Kaiju nie atakują wprawdzie od dziesięciu lat, ale parasol ochronny należy na wszelki wypadek utrzymywać w stanie pełnej gotowości. Jednocześnie, z perspektywy ośrodka wojskowego, śledzimy, jak stary kompleks militarny ściera się z nowym kompleksem technologicznym. Tajemnicza korporacja Shao – na zlecenie globalnej armii – pracuje nad zdalnie sterowanymi jaegerami-dronami i lada dzień wrzuci je na taśmy produkcyjne; część oficerów protestuje, widząc w nowych porządkach zagrożenie dla etosu osobistego zaangażowania pilotów w walkę ze złem. Wszystko to jednak schodzi na dalszy plan, kiedy konferencję inicjującą rządowy program atakuje jaeger nieznanego pochodzenia. Bohaterowie muszą rozwikłać, jacy nowi szatani uaktywnili na globalnej scenie politycznej. A bez kaiju, rzecz jasna, w "Pacific Rim" ani rusz.



Więcej zdradzać nie wypada, chociaż nie powinniście mieć złudzeń –"Rebelia"rozwija sięw kierunku bezpłciowego symulatora mech-wojownika z objazdowego parku rozrywki. Boyega może założyć obciachowy szlafrok i ciskać choćby najcelniejszym sucharem – i tak nie wygra z płaskim scenariuszem, deklaratywnymi dialogami i wszechobecnym wrażeniem szkicowości filmowego świata. Kwintesencją tego kina jest atrakcja – ruch, kolor, płynność, dźwięk, szok wizualny. Potężna kumulacja energii kinetycznej – tony metalu nacierające na tony śmierdzącego mięsa. I walki, jak już wspominałem, wypadają odpowiednio spektakularnie – kaiju są jeszcze większe i jeszcze bardziej śmiercionośne, miasta sypią sięjak domki z kart, jaegery tłoczą sięw grupie na jednym ekranie, dźwigają giga-maczugi i świecące miecze. Tyle że jest to wszystko maksymalnie bezpłciowe, wyzute z entuzjazmu, skopiowane nie tyle z pełną świadomością popkulturowych tradycji, odniesień i nawarstwień, co z nabożnym wręcz szacunkiem dla sukcesu kasowego poprzednika. U Del Toro mieliśmy jednak jakąś tajemnicę – potwory i maszyny tłukły się głównie w nocnych sceneriach, a w cieniach niewyraźne kształty zamieniały się w senne koszmary, w fantastyczne freski z kaplic jakichś przedpotopowych bogów. W"Rebelii"łuski i metalowe pancerze błyszczą się i mienią w świetle słonecznym, dominuje animowany, hiper-realistyczny szczegół – pastele, rozbryzgi śliny, fioletowa krew, dynamika rodem z "Transformers". Miała być kopia idealna, pomnik kinowego gigantyzmu, a wyszedł dzieciak odrysowujący reklamę wprost z kolorowej ulotki zgarniętej z multipleksu.


Problem nudy i wtórności trafnie spuentował jeden z amerykańskich recenzentów –"Rebelia"to nic innego, jak cover "Pacific Rim" nagrany przez miejscową kapelę weselną. Może i odruchowo kiwamy główkami do rytmu, ale w międzyczasie na stole stygnie nam kotlet i grzeje się wódeczka. Jeśli chcemy po prostu się nachlać i potańczyć,"Rebelia"powinna spełnić nasze oczekiwania. Jednak po "duszy" oryginału pozostało tutaj ledwie parę widmowych przebłysków. Hollywoodzki popsuj-zabawa przylazł i wszystko wygładził – teraz nie pozostaje nam nic innego, jak tylko czekać na trzecią odsłonę serii i trzymać kciuki. Jeśli wyjdzie równie przeciętnie, franczyza prawdopodobnie pójdzie w zapomnienie. A wraz z nią – mozaikowa, nerdowska fantazja Del Toro. Dla klanu blockbusterów będzie to wielka strata. Dla nas – chyba jeszcze większa.
1 10
Moja ocena:
5
Publicysta, eseista, krytyk filmowy. Stały współpracownik Filmwebu, o kinie, sztuce i społeczeństwie pisze dla "Dwutygodnika", "Czasu Kultury", "Krytyki Politycznej", "Szumu" i innych. Z wykształcenia... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Niestety, ale już na początku przyznam, że film nie jest tak dobry, jak poprzednik, ale nie jest też zły.... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones