Recenzja filmu

Pingpongowe lato (2014)
Michael Tully
Susan Sarandon
Marcello Conte

W kurtce "najka" nie przegrasz!

Podróż po nadmorskim skansenie lat osiemdziesiątych.
"Ping-Pong Summer" to nostalgiczna podróż do czasów, kiedy kolory były żywsze, smaki bardziej intensywne, a lato trwało bez końca; czasów, kiedy w ciągu tygodnia można było nauczyć się grać w ping-ponga, zdobyć-stracić-i znów zdobyć wakacyjną sympatię a nawet zostać najpopularniejszym dzieciakiem w bandzie po przejściu gry na jednym żetonie. Film Michaela Tully'ego jest nakręcony w stu procentach zgodnie ze sztuką robienia tego typu wakacyjnych komedyjek, które po dziś dzień zalegują w piwnicach wypożyczalni DVD i na targach rupieci. Po piętnastu minutach seansu większość widzów wczuje się w konwencję i od tej pory będzie prowadzona za rączkę dobrze znanym szlakiem - aż do szczęśliwego finału.

Fabuła przedstawia się następująco: nieśmiały Rad przyjeżdża wraz z rodziną na wakacje do nadmorskiej mieściny (odpowiednik naszej Jastrzębiej Góry czy Władysławowa) i próbuje się tam jakoś zaaklimatyzować. Poznaje czarnego koleżkę (filmowy "token", wierny druh), poznaje mieszkającą na odludziu sąsiadkę (filmowy mistrz - jak z "Karate Kid"), poznaje śliczną, lecz nieosiągalną, dziewczynę (nagroda za wytrwałość) oraz miejscowego cwaniaczka, który, wraz ze swoim groteskowym pomagierem, terroryzują młodocianych wczasowiczów (arcy-wróg, któremu trzeba utrzeć nosa w uczciwej walce). Czy ja muszę coś dodawać? Wiecie dobrze jak to się skończy.

Warto wspomnieć o "zwariowanej rodzince" głównego bohatera. To ludzie wyciągnięci żywcem z serii "W krzywym zwierciadle", czy komedii Johna Hughesa. Mamy więc uczynną mamę, irlandzkiego tatę – skarbnicę życiowych mądrości, oraz, zasłuchaną w zespole The Smiths, zbuntowaną siostrzyczkę, której nic się nigdy nie podoba, a jej wygląd wskazywałby raczej na "obóz" The Cure.

Największą wadą filmu jest, dla mnie, jego sztandarowa cecha. "Ping-Pong Summer", w swojej sztampowości jest o wiele bardziej "ejtisowy" niż niejedna prawdziwa "ejtisówka". Reżyser przez cały film z wielkim namaszczeniem przygląda się reliktom epoki – boomboxom, "kosmicznym" ubraniom, rozmaitym gadżecikom umilającym życie dzieciaków anno domini 1985. Znalazła się w filmie nawet piosenka z, kultowego gdzieniegdzie, "Miami Connection" z 1987 roku. Cała ta nostalgia wydaje się jednak miejscami po prostu wycyzelowana, zupełnie jakby to tęsknota za śmiesznie krótkimi spodenkami i neonowym makijażem miała być jedyną siłą ciągnącą całe przedsięwzięcie. A ja, jako widz, nie chciałbym myśleć, że wszystko to jest jedynie cyniczną kalkulacją chytrego twórcy, chcącego popłynąć na wspominkowej fali. Szczęśliwie, filmu nie wydano jeszcze ani na VHS-ach, ani na Betamaxach.

Podsumowując: przypominający pite przez bohaterów szejki, "feel-good movie" bez szczególnych ambicji. Rolę pysznych dodatków pełnią tu relikty przeszłości, a wszystko doprawione jest nieprzyzwoitą ilością cukru.
1 10
Moja ocena:
7
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones