Nie wiem, czy to kwestia przepowiedzianej przez Majów apokalipsy, ale mamy w tym sezonie aż dwa filmy, których bohater, w chwili największej słabości, pada na kolana, wznosi wzrok ku niebu i liczy na odpowiedź niemego Boga. Od "Wstydu" Steve'a McQueena wolę jednak "Przetrwanie"Joe Carnahana. Być może dlatego, że jakoś bardziej mi to cierpienie na klęczkach pasuje do ambitnego kina klasy B niż do zamaszystej "diagnozy współczesności". A może po prostu chodzi o to, że w przeciwieństwie do seksoholika z wielkiego miasta, tropiony przez wilki rozbitek ma naprawdę dobry powód, by złorzeczyć Stwórcy.
Wspomnianego rozbitka gra Liam Neeson. Jako wypalony i zgorzkniały myśliwy nazwiskiem Ottway próbuje wyciągnąć z opresji grupę nafciarzy – facetów twardych, ale niewystarczająco jak na Alaskę. Nie wszyscy przeżyli katastrofę samolotu nad śnieżną pustynią. Ci, którym się udało, szybko dochodzą do słusznego wniosku, że trafili z deszczu pod rynnę. Pal licho odmrożenia, obrzęki i tysiące kilometrów lodowego piekła, skoro na trop ocalałych wpada stado krwiożerczych wilków. I choć konstrukcja filmu przywodzi na myśl slasher, w którym zwierzaki zastępują mordercę z maczetą, "Przetrwanie" to trochę ciekawsze kino – pod zły adres trafią widzowie, którzy po seansie zwiastuna oczekiwali pojedynków bokserskich na pięści i pazury.
Filmowa wataha drapieżników jest dla Carnahana czymś więcej niż tylko podrasowanym komputerowo "straszakiem" – robi się to oczywiste, nawet zanim Neeson przestrzeże swoich kompanów, że wilki nie zabijają dla pożywienia i chcą tylko usunąć zbędny element z alaskańskiego ekosystemu. Kudłate bestie są więc popkulturowym symbolem milczącej i beznamiętnej Natury, która, jak to Natura, nie wybacza i nie współczuje. Takie postawienie sprawy rodzi wrażenie przedziwnego dysonansu – z jednej strony mamy względny realizm, drobiazgowo odmalowany rozkład ciał i psychiczną drogę przez mękę. Z drugiej, konfrontację bohaterów z siłą, którą trudno objąć ludzkim umysłem. Specjalistą od psowatych nie jestem, ale domniemam, że wilki, nawet te najdziksze, nie wyglądają jak dobrze odżywione wilkołaki i nie zabijają tylko po to, żeby utrzymać równowagę w przyrodzie.
Im dalej w las, tym chętniej Carnahan miksuje te dwa porządki. Efekt jest rewelacyjny i daje poczucie obcowania z filmem o klasę lepszym niż mieliśmy prawo oczekiwać. Ciekawie zainscenizowane sceny akcji przeplatają się z lirycznymi (powiedzmy, bo strasznie te wspominki Ottwaya skonwencjalizowane) retrospekcjami, a recytowany przez myśliwego wiersz może i trąci kiczem, ale udanie metaforyzuje skomplikowaną sytuację bohatera – rozdartego między pragnieniem śmierci a moralnym imperatywem pomocy słabszym i chęcią podważenia praw naturalnej selekcji. Jak na film, w którym zwierzęta są tak nieustraszone, że skaczą w płomienie, a ludzie tak honorowi, że odchodzą z tego świata na własnych warunkach, to już całkiem sporo.
Michał Walkiewicz - krytyk filmowy, dziennikarz, absolwent filmoznawstwa UAM w Poznaniu. Laureat dwóch nagród PISF (2015, 2017) oraz zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008). Stały... przejdź do profilu