Recenzja filmu

Shortbus (2006)
John Cameron Mitchell
Lindsay Beamish
Jay Brannan

Wciąż dewiacje, deprawacje, planet złych konfiguracje... Halo, panie Freud!

Trudno jest pisać o filmach, których nikt (lub prawie nikt) nie widział. Na szczęście są internetowe zakupy, więc jest nadzieja, że szanowny czytelnik zaciekawiony tym, co przeczytał, odnajdzie
Trudno jest pisać o filmach, których nikt (lub prawie nikt) nie widział. Na szczęście są internetowe zakupy, więc jest nadzieja, że szanowny czytelnik zaciekawiony tym, co przeczytał, odnajdzie film i się zachwyci. Tym bardziej, że ten, o którym piszę, to jedno z największych dzieł, jakie widziałem w ciągu ostatnich kilku lat.

"Shortbus" powstał w Nowym Jorku. I tylko tam mógł powstać! W filmach, które stamtąd przychodzą (poza tymi, które robi Woody Allen) oglądamy specyficzny rodzaj aktorstwa, polegający na ekshibicjonizmie. Często nie potrafimy ustalić: gdzie kończy się kreacja, a ujawniają się autentyczne emocje aktorów. Stąd też całkiem inne twarze gwiazd niż te z Hollywood. Aktorzy w omawianym filmie grają samych siebie. A ekshibicjonizm dotyczy nie tylko sfery psychiki, ale również ciała. W tym filmie pokazano wszystko, a jeśli czegoś nie pokazano – to na pewno po tym, co widać, można było pokazać bez żadnych obaw, że łamie się jakieś tabu.

Ominę opis praktyk seksualnych, które możemy obejrzeć na ekranie. Trzeba jednak postawić sprawę jasno: jest to film, którego główny temat to seks, więc z tego powodu nie jest to dzieło dla wszystkich dorosłych widzów. Twórcy filmu wyszli z założenia (słusznego!), że aby szczerze rozmawiać o seksie, na samym początku musimy pozbyć się zahamowań.

Podstawowa myśl filmu nie jest wcale odkrywcza. Nie od dziś wiadomo, że tłumienie, zakłamywanie czy negowanie sfery cielesnej rodzi frustracje, więc trzeba dopuścić potrzeby ciała do głosu, otwarcie i bez wstydu. Tytułowy klub to właśnie takie miejsce: można tu przyjść i rozmawiać o seksie, albo nawet otwarcie i bez skrępowania go uprawiać, i to w takiej formie, na jaką ma się ochotę. Magiczne miejsce, które pozwala bohaterom odkrywać swoją prawdziwą twarz.

Konstrukcja fabularna filmu nawiązuje do najlepszych dokonań Robert Altmana (sam tytuł to nawiązanie do "Short Cuts" – oryginalnego tytułu Altmanowskiego "Na skróty"). Mamy wielu bohaterów, każdy z nich ma swoją historię. Spotykają się w klubie ShortBus, prowadzonego przez niezwykłego Justina Bonda (którego płci nie da się jednoznacznie ustalić). Jego otwartość, bezpośredniość i poczucie humoru sprawiają, że miejsce to jest niezwykłą oazą wolności: bo przecież uprawiając seks nikogo nie krzywdzimy, więc dlaczego tego nie robić?

Chyba całkiem niezamierzone było pokazanie w filmie tego, że seks nie jest "demokratyczną" dziedziną życia. Starzy i brzydcy są co prawda dopuszczani do "obrządku", ale uprawiają seks w swoim gronie. Starego człowieka można nawet polizać po twarzy, ale nie kochać się z nim.

Za to z pewnością zamierzone było przedstawienie jeszcze jednego aspektu związanego z życiem seksualnym. Dla większości z nas jest to nie tylko forma rozładowania instynktów, ale przede wszystkim sposób na bliższe, bo pozbawione ograniczeń kulturowych, bycie z drugim człowiekiem. Sfera, w której się nie odgrywa ról, a nawet wręcz przeciwnie: można wszystkie maski, tak potrzebne w codziennym życiu, odłożyć na bok, na te kilka godzin zupełnie o nich zapomnieć. Ale film pokazuje co innego: że to złudzenie, ze w rzeczywistości łóżko, "obszar magiczny", to taka sama scena jak np. ulica, kuchnia czy biuro. Niezwykłość tego filmu, a nawet – nie waham się tego napisać – jego wielkość, polega właśnie na ukazaniu tej dwoistości: z jednej strony potrzebujemy seksu by mieć poczucie spełnienia, by być bliżej ukochanej osoby, a z drugiej nieustannie doświadczamy jego ograniczeń.

Po filmie, poza niezwykłym uczuciem "katharsis" uzyskanym dzięki "rozmowie" z twórcami o rzeczach niezwykle ważnych, i dotyczących każdego z nas, towarzyszyła mi (i chyba innym widzom) smutna refleksja, że nie mamy dobrej metody na to, by dotrzeć do drugiego człowieka, i że nasze życie polega na nieustannym próbowaniu, z ciągłym ryzykiem, że się przegra. Mimo wszystko warto próbować, film kończy wspaniała scena afirmacji naszych starań. Konstrukcją i nastrojem nawiązuje do finału z "Osiem i pół": choć nie jesteśmy doskonali i popełniamy wiele błędów, to każdy z nas zasługuje na szacunek, więc "kochajmy się".
 
1 10
Moja ocena:
9
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Gdyby najzagorzalsi obrońcy moralności nie byli akurat zajęci sprawą zniknięcia krzyża, pewnie stawiliby... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones