Recenzja filmu

Spectre (2015)
Sam Mendes
Daniel Craig
Christoph Waltz

Rozstania i powroty

Można mieć poczucie, że dopięcie serii przez Mendesa to zaledwie ćwiczenie z powrotu do źródeł. Choć nie jest to zwieńczenie, o jakim marzyliśmy, udana implementacja "starego" ani przez chwilę
Recenzujemy "Spectre"
źródło: materialy promocyjne
Biorąc pod uwagę, że cała seria "Bondów" z Danielem Craigiem jest historią człowieka powoli przybierającego stereotypowy kształt agenta 007 z pistoletem w jednej ręce i wódką Martini w drugiej, kolejne części są jak degustacja innych klasycznych drinków. "Casino Royale" to "single-malt", który smakuje wybornie nawet bez lodu, "Quantum of Solace" to niepijalny podwójny Gin bez toniku, "Skyfall": Cosmopolitan – damski, sentymentalny, potwornie słodki, ale niepozbawiony wyrazistej nuty. "Spectre" wreszcie jest jak Long Island Iced Tea – napój na granicy błędu kulinarnego, w którym klasyczne trunki połączono udanie tylko dzięki kuriozalnemu wypełniaczowi. Sam Mendes, autor dwóch ostatnich filmów, potwierdza, że jest szaleńcem, który wsiada do cysterny wypełnionej nitrogliceryną i obiera najbardziej niebezpieczną trasę, aby udowodnić wszystkim – i przede wszystkim sobie – że potrafi dowieźć ładunek 007 na miejsce.



Zgodnie z zapowiedzią "Spectre" spaja Craigowską serię w całość i nie będzie żadną niespodzianką, że wszystkie przeszkody, które Bond spotykał dotąd na swojej drodze, okazują się finalnie oślizgłymi mackami tego samego mięczaka, symbolu niewidzianej od 1971 ("Diamenty są wieczne") tajnej organizacji. Na absurd zakrawa fakt, że każdy z członków supertajnego gabinetu cieni nosi na palcu obrączkę z symbolem ośmiornicy. Jednak powstrzymajcie składające się w gest facepalma ręce: to wyraźny sygnał, że głupotki w scenariuszu i kreacji bohaterów są świadomym powrotem do korzeni serii, kiedy zawieszenie niewiary wymagało od widza dużo większego wysiłku. Zboczenie z kursu, który obrał "Skyfall", okazało się rozsądną decyzją – gdyby reżyser zdecydował się pójść dalej w barokową stylistykę, skończyłoby się na malowniczej katastrofie. "Spectre" jest dużo mniej efektowne wizualnie, bardziej stonowane nawet w kolorystyce, ale stawia sobie inne cele niż nowoczesne w formie i narracji "Casino Royale" czy "Quantum…". Mendes, odhaczając kolejne stacje na trasie, którymi podróżowały klasyczne "Bondy", czyni z tego blisko trzygodzinnego finału przejażdżkę zaskakująco lekką. Zabawne gagi i dialogi sypią się tu często, obnażając rozdźwięk między "nowym" i "starym". Strategia znana ze "Skyfall" dalej ewoluuje – Bond jest już nie tyle superagentem, który z bólem obserwuje, jak mięśnie tracą elastyczność, a wzrok ostrość, ale pogodzonym z upływem czasu staruszkiem, cieszącym się, że "jeszcze daje radę". Po jednym z groźnych upadków agent ląduje ku swemu zdziwieniu na wysłużonej kanapie, trzymając w ręce staroświecki kinkiet, który zerwał się pod jego ciężarem kilka sekund wcześniej. Przypadkowa komiczna scena zarówno jemu, jak i widzowi nasuwa myśl, że emerytura to być może dobry pomysł. Inna dynamika rządzi relacjami 007 z uosobieniem współczesności – Q. Teraz ten pierwszy funduje gadżet-mistrzowi niezręczne sytuacje, przekonując, że nowoczesna technologia to nie wszystko – wciąż nic nie zastąpi instynktu i moralnego osądu żywego człowieka. Sam Q zresztą jest mniej jednoznaczny, jego kreacja balansuje na granicy między przyklejonym do laptopa geekiem a manierycznym dżentelmenem, posługującym się angielszczyzną czasów regencji, co brzmi dziś równie pretensjonalnie jak łacińskie przysłowia.



Swoją ostatnią krucjatę Bond zaczyna w Meksyku w dniu Święta Zmarłych. Pogoń za celem ukrywającym się wśród tłumu kościotrupów w maskach "sugar skull" ma oczywiście wymiar symboliczny. Odzwierciedla przecież metodę śledczą superagenta: "po trupach do celu". Z czasem stanie się także jasne, że kuriozalny karnawał śmierci to retrospektywna podróż śladem pozostawionych przez Bonda ofiar. Nieco rozczarowującą intrygę rekompensuje niejednoznaczność prywatnych motywacji bohatera. Trudno orzec, na ile podróż do jądra ciemności jest poszukiwaniem zemsty za dawną ukochaną Vesper, a na ile pozostaniem na usługach Jej Królewskiej M. Bolesny brak obydwu bliskich kobiet w sposób niezamierzony podkreśla fatalne obsadzenie ról bondowskich dziewczyn. Monica Bellucci jest drewniana i tak znudzona, jakby myślami uciekała w przeszłość, w której przestanie być wreszcie obiektem seksualnym. Léa Seydoux z kolei to synonim poprawności – Eva Green w wieczorowej sukni przy stole do pokera była bardziej niebezpieczną partnerką niż Francuzka z bronią w ręce. Wszystkie sceny Craiga z Seydoux powinny zostać opatrzone etykietką organicznej żywności – "zero chemii". Co ma wyglądać na spotkanie dwóch emocjonalnych kalek, przypomina raczej desperackie próby ukrycia na planie faktu, że ekranowi partnerzy prywatnie się nie znoszą. Krótka przyjacielska rozmowa Bonda z Moneypenny ma w sobie dużo więcej seksualnego napięcia. Jeśli to ma być pierwsza po Vesper wielka miłość 007, to obawiam się, że jego emerytura szybko okaże się krótkim urlopem. Brak emocjonalnego ciężaru zaznacza się także w relacji Bonda z jego wrogiem numer jeden, zwłaszcza że finalnie okazuje się, że w tej wyrównanej walce osobiste pobudki kierowały nie tylko superagentem. Występ Christopha Waltza niesłusznie spotkał się z falą niechęci. Aktor nie jest tu ani bardziej komiczny niż Bardem w "Skyfall", ani mniej groźny niż Mikkelsen i Amalric w poprzednich częściach. Niechęć bierze się raczej z tego, że filmowego Waltza odegrano dotąd kilka razy za dużo.



Można mieć poczucie, że dopięcie serii przez Mendesa to zaledwie ćwiczenie z powrotu do źródeł. Choć nie jest to zwieńczenie, o jakim marzyliśmy, udana implementacja "starego" ani przez chwilę nie daje wrażenia, że to tylko pastisz. Przewrotny finał redefiniujący frazę "licencja na zabijanie" świadczy o tym, że Mendes nie jest w "Spectre" zakładnikiem tradycji – kopię swego filmowego listu miłosnego wysłał także w przyszłość. Tradycja nie została wezwana nadaremno i z pełną mocą przygrywa dekadenckiej, ale wolnej od goryczy, elegii. Ostatni moment tuż przed wjazdem czołówki, gdy bohater po długiej szarpaninie w helikopterze przejmuje stery, to kwintesencja "Spectre". Wymęczona, spocona twarz 007 zdradza złość na samego siebie, że tak długo mu to zajęło. A jednocześnie maluje się na niej delikatnie poczucie satysfakcji z wykonanej misji. Skonsternowany widz przez dłuższą chwilę nie wie, czy cmoknąć z przekąsem czy przytaknąć z aprobatą. W dłuższej perspektywie pokusa tego drugiego okaże się silniejsza.
1 10
Moja ocena:
7
Absolwentka filozofii i polonistyki na Uniwersytecie Warszawskim. Laureatka III miejsca w konkursie im. Krzysztofa Mętraka dla młodych krytyków filmowych (2011). Pisze o filmach do portali... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
"This is the end hold your breath and count to ten". Tymi słowami zaczyna się utwór Adele"Skyfall"... czytaj więcej
Cokolwiek by pisać Jamesie Bondzie, z pewnością jest to postać ikoniczna, która na dobre zadomowiła się w... czytaj więcej
I cóż, to by było na tyle. Kapitalna sekwencja zerowa jest właściwie wszystkim, co "Spectre" ma do... czytaj więcej