Recenzja filmu

Stowarzyszenie Umarłych Poetów (1989)
Peter Weir
Robin Williams
Robert Sean Leonard

Stowarzyszenie Martwych za Życia Pseudo-Poetów

Wybitny hollywoodzki dramat o namiętności i pasji życia. Sztandarowy przykład "filmu uniwersyteckiego". Historia budząca nadzieję wśród zbuntowanej młodzieży oraz przywracająca dawne uczucia
Wybitny hollywoodzki dramat o namiętności i pasji życia. Sztandarowy przykład "filmu uniwersyteckiego". Historia budząca nadzieję wśród zbuntowanej młodzieży oraz przywracająca dawne uczucia pośród pokolenia starszego. Mądry, wspaniały, przepiękny... BAFTA, Cezar, Oscar... Nie sposób się nie skusić. Historia przedstawiona w "Stowarzyszeniu Umarłych Poetów" nie jest zbyt skomplikowana i daje się streścić w kilku słowach. Otóż do jednej z najlepszych szkół w Stanach Zjednoczonych, Akademii Weltona, przyjeżdża nowy nauczyciel literatury, który w stłamszonych dotąd przez surowych nauczycieli i rodziców uczniach budzi chęć do życia i pojmowania świata indywidualnie. Wymowa filmu jest zdaje się najczęściej poruszanym tematem recenzji i analiz obrazu Petera Weira. Słyszy się, iż budzi nadzieję i porusza. Niestety, moje zdanie okazało się nieco odmienne. Nijakich wzruszeń nie wywołuje u mnie opowieść o kilku niezbyt inteligentnych i tchórzliwych młodzieńcach. Zgadzam się, są to mili chłopcy, wrażliwi, pełni dobrych chęci, idealistycznie nastawieni do świata – tacy bohaterowie zawsze budzić będą sympatię widza. Jak się jednak okazuje, uczucie to nie wystarcza, by zachwycić się fabułą. Zamierzeniem twórców było najprawdopodobniej stworzenie postaci niemal doskonałych. Wszak akcja rozgrywa się w renomowanej szkole, do której nie przyjmują zwykłych nastolatków. Na dodatek już w pierwszych scenach dowiadujemy się, iż chłopcy rzeczywiście chcą zdobywać wiedzę – sami organizują spotkania, na których wspólnie się uczą, pomagają kolegom w dziedzinach, w których są najlepsi. Nie dość i na tym. Są koleżeńscy, w odróżnieniu od zazwyczaj kreowanej sytuacji, przyjmują nowego studenta niczym nowego przyjaciela, przyszłego równego im towarzysza. W żaden sposób nie dano nam do zrozumienia nic o słynnym wyścigu szczurów, potencjalnej zarozumiałości przyszłych elit czy innych niejako wrodzonych w kino cechach uczniów "szkół z tradycjami". Skąd więc moje twierdzenie? Żywcem wyjęte ze scenariusza. Na pierwszej lekcji z nowym nauczycielem, Johnem Keatingiem (Robin Williams), żaden z nich nawet nie podejmuje próby interpretacji jakże trudnego sformułowania: "Rwijcie pąki swoich róż, póki jeszcze możecie". Zdaję sobie sprawę, iż nie wszyscy posiadają zdolności analityczno-literackie, jednak jeśli ludzie mający ok. 16 lat nie mogą tego nie rozumieć, to wręcz godzi w ich zdobywaną latami ciężką pracą mądrość. Na tych samych zajęciach ma miejsce kolejny incydent – nikt nie wie, co oznacza jedno z najsłynniejszych łacińskich przysłów: "carpe diem", choć twórcy filmu nie omieszkali zaakcentować, iż w tej szkole poznaje się szlachetną łacinę (pomijając fakt, iż jest to zdanie, które i bez nauki tego starożytnego języka rozumie się na całym świecie). Zapewne przez ową niewiedzę chciano uwydatnić, jak bardzo uczniom Akademii Weltona potrzebna jest świeża krew płynąca w ciele pedagogicznym, wzmocnić wymowę filmu, lecz niestety zabieg ten odbił się na charakterach głównych bohaterów, a tym samym - na całym filmie. Zatrważający jest również wątek Neila Perry’ego (Robert Sean Leonard). Paradoksalnie zakończenie jego historii uratowało całą postać, niejako dodało wagi jego zapatrywaniom i postępowaniu. Przez cały film Neil jawił mi się jako, bardzo przepraszam za wyrażenie, idiota, który nie potrafi poradzić sobie w jakże prostej sytuacji. Wiemy jedynie, że obawiał się ojca, lecz znowuż scenariusz zawiódł i nie poznaliśmy głębiej motywacji bohatera. Dlaczego odważył się na działanie, a nie stać go było na słowa? Najbardziej interesujące zagadnienie a propos tej postaci pozostało nierozwikłane. Poza tym dość niefortunnie wybrano aktorstwo jako zainteresowanie Neila. Wielką sztuką byłoby ukazanie rzeczywistego talentu naszego nieszczęśnika, która rzecz jasna w "Stowarzyszeniu..." nie wyszła, bo wyjść nie mogła. Takowy wątek należałoby rozwinąć, uwydatnić rzekomy talent, którego nie dostrzegłam w wyjątkowo sztampowym przedstawieniu, jakie można zorganizować w pierwsze lepszej polskiej podstawówce. Kolejną płaską osobowością jest Todd Anderson (Ethan Hawke). Początkowo wstydzi się powiedzieć choćby jedno zdanie, po chwili za sprawą magicznych zdolności Keatinga recytuje wiersz, następnie wraca do swojej nieśmiałości, by na koniec wybuchnąć nie powodowaną niczym odwagą. Gdyby w filmie pojawił się najdelikatniejszy nawet zarys jego psychiki, Todd, mógłby stać się wielowymiarowym bohaterem, ale bez uzasadnienia postępowania pozostał jednym z kilku, nie widzieć dlaczego skomplikowanych, chłopców. Zresztą także aktorstwo Ethana Hawke’a pozostawia wiele do życzenia. Rola Todda była jego jedną w pierwszych i podejrzewam, że młody aktor dopiero miał ewoluować do stadium, w jakim znajduje się teraz (całkiem wysoka pozycja na drabinie bytów hollywoodzkich). Niemniej jednak pan Anderson zagrany został źle, szczególnie rzucił mi się w oczy "bieg rozpaczy" – charakterystyczne wykręcanie nóg w kolanach, przewracanie się na prostej drodze, wymachiwanie rękami. Wreszcie Keating. Oczywiście Robin Williams idealnie wpasował się w rolę nieco szalonego, lecz w gruncie rzeczy cudownego nauczyciela, jest on chyba najodpowiedniejszym aktorem do tego typu roli. Ale w kinie konieczny jest jakikolwiek moment zaskoczenia – a gdy na ekranie pojawia się znany wszystkim szelmowski uśmiech, nikt nie ma wątpliwości, co się za chwilę wydarzy. Jest to może dość nietypowy błąd w obsadzie – aktor idealny do roli, a jednak nie nadający się do niej. Tę delikatną pomyłkę dałoby się wybaczyć, gdyby była jedyną dotyczącą Keatinga. A nie jest, tym razem rzecz dotyczy znów scenariusza. Skłamałabym mówiąc, że nie byłam pod wrażeniem efektownych i nowoczesnych metod nauczania, co prawda przewijają się one co pewien czas w filmach o tematyce szkolnej, ale który to motyw jest rzadko wykorzystywany? Natomiast zastanowiło mnie, jakież to wiadomości przekazał on uczniom – żadnych. Przeczytał kilka wersów kilku wierszy i na tym się skończyło. Edukacja nie polega tylko na uczeniu życia, także, ale - na Boga - nie tylko. Na szczęście istnieją także pozytywne strony scenariusza. O wiele ciekawiej rozwinięte zostały wątki Knoxa Overstreeta (Josh Charles) i Charlesa Daltona (Gale Hansen). Pierwszy zakochał się w pięknej blondynce, która na nieszczęście naszego bohatera, spotykała się z agresywnym futbolistą. Kolejna banalna historyjka, ale przynajmniej umotywowana silnymi argumentami, przede wszystkim poprzez stopniowy i logiczny rozwój osobowości Knoxa. Jeśli zaś mowa o Daltonie, nie przypisywałabym zalet psychologizacji, lecz faktowi, iż Charles był najbardziej charakterystyczną postacią w "Stowarzyszeniu...", jedynym, który zrobił cokolwiek, aby udowodnić konkretnym czynem swoje przekonania, na dodatek działał zdecydowanie i konsekwentnie, co rzadko komu zdarzyło się w tym filmie. Równocześnie Dalton bierze udział w zdecydowanie najlepszej scenie, jaką widziałam w ciągu tych parudziesięciu minut: wymierzania kary za ogłoszenie kontrowersyjnego artykułu. Sekundy wypełnione zostały potężnymi uczuciami. Lecz największe wrażenie budzi nie sama forma kary, co zachowanie się Charlesa, a dokładniej mówiąc Hansena. Zbliżenie na jego twarz i odgłos zadawanych ciosów doskonale ilustrował zaciętość ucznia i jego zdecydowanie. Cóż, podsumowanie treści nie wypada najlepiej. Nie poradził sobie Peter Weir, który nie był w stanie odpowiednio dobrać obsady i, skoro już się zdecydował na danych aktorów, należycie ich poprowadzić, przez co Akademia wypełniona jest płaskimi, bezwymiarowymi postaciami. Jednak o wiele większą winę za wszelkie wady "Stowarzyszenia..." ponosi Tom Schulman, autor scenariusza i powieści, na podstawie której powstał film. Książki nie czytałam, lecz zakładam, że zawierała ona bardziej skomplikowany materiał, wobec czego bardzo smutna to wiadomość – pisarz nie poradził sobie z własnym dziełem. Sytuacja nie przedstawiałaby się tak dramatycznie, gdyby chociaż styl filmu była bardziej dopracowany. Tak się złożyło, że jestem wielbicielką oryginalnych, wysublimowanych zdjęć. I tego brakowało mi w "Stowarzyszeniu...". Scenom kręconym w szkole nie można wiele zarzucić, poza nijakością – były to najzwyklejsze nieco chropowate zdjęcia, jakie John Seale stosował już w "Utalentowanym panu Ripleyu" czy "Wzgórzu nadziei". Lecz należy zaznaczyć, że współpracował on także przy "Harrym Potterze i Kamieniu Filozoficznym", którego to może nie cechował wyszukany artyzm, jednak była to profesjonalnie wykonana robota, pełna zdecydowanym, silnych barw. Oczekiwałam więc także mocniejszych akcentów. Otrzymałam zaś szalenie irytujące ujęcia ptaków podrywających się do lotu – oznakę wyzwolenia uczniów. Banał! Nie wiem czyj to był pomysł – Seale’a czy Weira, lecz z całą pewnością owo efekciarstwo nie reprezentowało niczego pomysłowego czy wyszukanego. Moje nadzieje pozostały niespełnione. Obejrzałam mierną, uproszczoną i wysłodzoną opowiastkę, która stara się być realistyczna. Bywa, że polecam film, który zupełnie mi się nie podobał, gdyż może on stanowić dla niektórych doskonałą formę rozrywki. W tym wypadku jest inaczej. Nie ma w "Stowarzyszeniu Umarłych Poetów" nic z superkomercyjnej rozrywki, nie ma też nic z artystycznych czy inteligentnych dokonań. Jest to, jak się okazuje, film, który w sobotnie południa dobrze jest obejrzeć z małoletnimi dziećmi, bo tylko im może wydawać się nowatorski i budzący nadzieję.
1 10
Moja ocena:
1
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
„Marzy nam się jutro, ale jutro nie przychodzi. Marzy nam się chwała, której przyjąć nie chce... czytaj więcej
Ach, być młodym... Optymistycznie myśleć o przyszłości, mieć ideały, pewność, że uda nam się dokonać... czytaj więcej
Szkoła jest tematem wielu dotychczas powstałych filmów ("Klub imperatora", "Uśmiech Mony Lizy"). Jednakże... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones