Recenzja filmu

Van Gogh. U bram wieczności (2018)
Julian Schnabel
Willem Dafoe
Rupert Friend

Nasz Vincent

Reżyser wyrzuca poza obręb fabuły wszystkie potencjalnie szokujące wydarzenia z życia swego bohatera, na czele ze słynnym odcięciem sobie ucha. Na ekranie mówi się co najwyżej o konsekwencjach
Jeszcze jeden film o Van Goghu, zrealizowany w dodatku przez reżysera będącego ostatnio w słabej formie i obdarzony nieznośnie pretensjonalnym tytułem? To nie miało prawa się udać. A jednak! "Van Gogh. U bram wieczności" Juliana Schnabla to świetne kino, które – co przyznaję z pewnym smutkiem – na poziomie emocjonalnym wyraźnie dystansuje "Twojego Vincenta".

Reżyser, sam będący również malarzem, odniósł zwycięstwo, bo oparł się pokusie stworzenia wizualnej laurki dla kolegi po fachu. Owszem, w "Van Goghu...znajdziemy kilka zapierających dech w piersiach widoków francuskiego południa, które kiedyś tak bardzo inspirowały Van Gogha. W filmie Schnabla funkcjonują one jednak wyłącznie na prawach ciekawostki i wyjątku dającego widzowi zasłużone chwile wytchnienia. W większości scen, bardziej niż przedstawianie podziwianych przez holenderskiego malarza pejzaży, reżysera interesuje bowiem obserwowanie samego malarza przy pracy. W związku z tym "Van Gogh..." okazuje się filmem opowiedzianym przede wszystkim za pomocą zbliżeń i rozedrganych, kręconych kamerą z ręki ujęć, przywołujących na myśl duńską Dogmę.

Niespodzianek jest u Schnabla dużo więcej. Reżyser wyrzuca poza obręb fabuły wszystkie potencjalnie szokujące wydarzenia z życia swego bohatera, na czele ze słynnym odcięciem sobie ucha. Na ekranie mówi się co najwyżej o konsekwencjach podobnych zachowań dla stanu psychicznego Van Gogha. Dzięki takiemu postawieniu sprawy amerykańskiemu twórcy udaje się uniknąć powielenia większości klisz, które aż za dobrze znamy z szeregu opowieści o "szalonych geniuszach".

"Van Gogh..." w ogóle okazuje się dziełem zadziwiająco bezpretensjonalnym, w czym przypomina największe dzieło Schnabla"Motyl i skafander". Choć w nowym filmie Amerykanina sporo dyskutuje się o sensie życia i naturze sztuki, reżyser doskonale wie, kiedy przekuć ten balon za sprawą pierwszorzędnej ironii. Najlepszy przykład takiej strategii przynosi scena ożywionej dyskusji o artystycznej rewolucji, którą główny bohater odbywa z Paulem Gauguinem, jednocześnie kontemplując piękny pejzaż i... bezceremonialnie oddając przy tym mocz. 

Podobny majstersztyk stanowi rozmowa pogrążającego się w stopniowym szaleństwie malarza z księdzem – dyrektorem ośrodka psychiatrycznego. Gdyby dialog o paralelach pomiędzy sytuacją Van Gogha a odrzuconego przez otoczenie Chrystusa podać w inny sposób, byłby zapewne niestrawny. W ujęciu odpowiednio Willema Dafoe i Madsa Mikkelsena zyskuje on natomiast rangę błyskotliwego, pełnego ironii pojedynku na słowa. Nie jest zaskoczeniem, że potyczkę wygrywa malarz, zwłaszcza wtedy, gdy naiwne pytanie, czy odczuwa czasem wściekłość, kwituje typowo dafoe'owskim opętańczym uśmiechem.

Rola Van Gogha to zresztą kolejny popis amerykańskiego gwiazdora. Dafoe pozostaje jednakowo wiarygodny, kiedy demonstruje na ekranie zarówno przepełniający holenderskiego mistrza gniew, jak i bezradność, melancholię czy nawet tkwiącą w nim głęboko łagodność. Co ważne, aktor używa przy tym subtelnych środków, nie szarżuje, tak jakby rozumiał, że w zamyśle reżysera "Van Gogha..." jest filmem nie tylko o Van Goghu.

Schnabel nie ukrywa, że skomplikowany życiorys holenderskiego mistrza traktuje w pewnym sensie jako modelową biografię artysty. Nie chodzi tylko o to, że rytualne narzekania bohaterów na zadzierających nosa kolegów po fachu, chciwych mecenasów i wymagające społeczeństwo można by bez trudu przenieść do dzisiejszych czasów. Schnabel ma również na celu coś więcej niż przypomnienie, że artysta nigdy nie może być pewien momentu, gdy zostanie pasowany na geniusza (co świetnie udowadnia rozmowa malarza z przyjaciółką o "pewnym brytyjskim pisarzu – Szekspirze"). Najbardziej istotne wydają się w "Van Goghu..." te sceny, w których Van Gogh i Gauguin rozmawiają o pchających ich do malowania motywacjach. Nie ma w nich ani słowa o wzniosłości, poczuciu misji czy chęci zmieniania świata. Holenderski mistrz stwierdza za to, że maluje, bo tylko w ten sposób jest w stanie zaspokoić toksyczną, zżerającą go od środka żądzę tworzenia.

Nie mam pojęcia, czy aktywność twórcza przybiera w życiu Schnabla równie dramatyczny wymiar jak u jego bohatera. "Van Gogh..." udowadnia jednak, że od czasu do czasu zdarza mu się osiągać równie satysfakcjonujące rezultaty.
1 10
Moja ocena:
8
Krytyk filmowy, dziennikarz. Współgospodarz programu "Weekendowy Magazyn Filmowy" w TVP 1, autor nominowanego do nagrody PISF-u bloga "Cinema Enchante". Od znanej polskiej reżyserki usłyszał o sobie:... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones