Wchodząc na seans "Złodziej z przypadku", byłem uzbrojony w lekką rezerwę. Darren Aronofsky, reżyser znany z psychodelicznych, intensywnych filmów jak "Requiem dla snu" czy "Mother!", bierze się
Wchodząc na seans "Złodziej z przypadku", byłem uzbrojony w lekką rezerwę. Darren Aronofsky, reżyser znany z psychodelicznych, intensywnych filmów jak "Requiem dla snu" czy "Mother!", bierze się za adaptację sensacyjnej powieści Charliego Hustona? Brzmiało to jak ryzyko - a jednak to jedno z tych ryzyk, które opłaciły się z nawiązką. Oto film, który z jednej strony przypomina jazdę windą w płonącym wieżowcu, a z drugiej - jest nieoczywistym hołdem dla noir, pulp fiction i miejskich ballad o przegranych, którym jeszcze chce się walczyć.
Akcja toczy się w końcówce lat 90., kiedy Nowy Jork nie był jeszcze wielkim lunaparkiem dla turystów, a raczej zlepkiem dzielnic o własnych kodach honorowych, zasadach i demonach. To miasto tętni, śmierdzi, krzyczy, ale też potrafi uwodzić - kamerą Matthew Libatique'a (wieloletniego współpracownika Aronofsky'ego) dostajemy miasto jako żywy, odpychający, ale fascynujący organizm.
Miejsce, w którym każda klatka schodowa może prowadzić albo do podziemnego kasyna, albo do szpitala psychiatrycznego, albo… do piwnicy, w której ktoś właśnie rozpuszcza ciało w kwasie. To nie przesada - film pełen jest takich scen. Ale mimo brutalności, wszystko jest tu doskonale dawkowane. Nie epatuje przemocą dla samego szoku - przemoc tu boli, bo boli bohatera.
Austin Butler gra Hanka, byłego baseballistę, którego kariera załamała się przez niefortunny wypadek. Teraz siedzi za barem, z dnia na dzień, topiąc resztki ambicji w whiskey i próbach unikania odpowiedzialności. Ale jak to zwykle bywa w noir - nawet jeśli ty nie szukasz kłopotów, one znajdą ciebie.
Wszystko zaczyna się od z pozoru niewinnej przysługi - Hank ma popilnować kota sąsiada. I wtedy, jak w filmie braci Coen, zaczynają się problemy. Gangsterzy, narkotyki, diamenty, pieniądze, korupcja i nagłe zwroty akcji - wszystko to zrzuca się na jego głowę jak zimny deszcz w nowojorskim listopadzie.
Butler gra to doskonale - jego Hank nie jest superbohaterem. Jest zmęczonym, zrezygnowanym człowiekiem, który reaguje nieporadnie, nerwowo, czasem głupio - jak każdy z nas.
To, co zaskakuje najbardziej, to ton filmu. Aronofsky stworzył coś na kształt czarnej komedii kryminalnej - gdzie krwawa przemoc i dramaty egzystencjalne sąsiadują z sytuacjami groteskowymi i absurdalnym humorem. Wyobraźcie sobie połączenie "Trainspotting", "Snatcha" i "Big Lebowskiego", przyprawione estetyką z "Requiem dla snu".
Dynamika filmu przypomina sinusoide - intensywne sceny przemocy nagle przechodzą w momenty niemal slapstickowe. Przypomina to kino lat 90., gdzie styl i treść zlewały się w niepokorny miks. I choć dla niektórych taki rollercoaster może być męczący, dla mnie był odświeżający. Aronofsky od lat był reżyserem z wizją - ale tu pokazuje, że potrafi się też bawić kinem.
To nie jest film, który wali morałem po głowie. Ale gdzieś między scenami bijatyk i ucieczek przed gangsterami czai się coś więcej - opowieść o człowieku, który nie umie wybaczyć sobie błędów, o tym, jak łatwo zejść na dno, i jak trudno odbić się od niego choćby na chwilę. To historia o przypadku, który zmienia życie - ale nie w hollywoodzkim sensie, tylko tak, jak zmienia nasze: brutalnie, niesprawiedliwie, czasem z ironią losu, czasem z odrobiną nadziei.
Film, który wymyka się łatwym kategoriom. Jest jak sam Hank - pogubiony, dziwny, ale autentyczny. Ma serce, styl i duszę. Z pewnością nie dla każdego - ale jeśli kochasz kino, które potrafi być zarówno surowe, jak i szalone, "Złodziej z przypadku" to film, którego nie możesz przegapić.