Recenzja filmu

Zakochany Nowy Jork (2008)
Randall Balsmeyer
Natalie Portman
Bradley Cooper
Justin Bartha

Miłość w wielkim mieście

"Zakochany Nowy Jork" jest filmem straszliwie homogenicznym. Twórcom nie udało się ukazać całej tej ferii barw, języków i zwyczajów. Odnoszę wręcz wrażenie, że wybór Nowego Jorku jako obiektu
Z oceną projektów takich jak "Zakochany Nowy Jork" jest zawsze duży problem. Bo też nie jest to jeden film, a 10 krótkometrażówek (w zasadzie 11, jednak jedna nie zmieściła się w wersji kinowej). Każda z nich wyreżyserowana i napisana przez kogoś innego, w każdej grają inni aktorzy. Wszystkie łączy tylko jedno: miejsce, a i jeszcze temat przewodni, który jest na tyle obszerny, że pomieścić może wszystko. W takich warunkach o jednakowym poziomie nie ma mowy; jedne filmy będą lepsze, inne gorsze.

Jeśli chodzi o te najlepsze, to w "Zakochanym Nowym Jorku" jest jedna naprawdę wyróżniająca się nowelka w reżyserii Bretta Ratnera. Opowiada o chłopaku, który bierze na bal kaleką dziewczynę. Ratner nie jest moim ulubionym reżyserem, tym razem jednak całkowicie mnie zaskoczył. Stworzył pełną humoru i niezwykle przewrotną opowiastkę, która idealnie pasowała do narzuconych ram czasowych. Wyraźnie widać, że doskonale czuje tekst Jeffa Nathansona. I nic w tym dziwnego, skoro razem pracowali już w przeszłości, choćby przy drugiej i trzeciej części "Godzin szczytu".

Zresztą humor, cwaniactwo i drobne przekręty nadawały ton większości zrealizowanych nowelek. Miłość do Nowego Jorku (a raczej miłość w Nowym Jorku, bo w zasadzie tylko takie historie widzimy na ekranie) ma wyraźnie ironiczny wydźwięk, pełna jest półuśmieszków, ciętych ripost, neurotycznych dziwactw. Taka jest nowelka Joshui Marstona o starzej parze, Shunji Iwai o telefonicznym związku pewnego kompozytora, Yvana Attala o małżonkach czy Jianga Wena o dwóch oszustach-kieszonkowcach. Nad nimi wszystkimi unosi się duch Woody'ego Allena, co wbrew pozorom nie jest dobre. Nowy Jork to przecież wielokulturowa metropolia, miejsce kolorowe i różnorodne jak żadne na Wschodnim Wybrzeżu. Tymczasem "Zakochany Nowy Jork" jest filmem straszliwie homogenicznym. Twórcom nie udało się ukazać całej ferii barw, języków i zwyczajów. Odnoszę wręcz wrażenie, że wybór Nowego Jorku jako obiektu adoracji był błędem. Miasto to jest bowiem domem emigrantów, miejscem, w którym wszyscy próbują się dostosować do "amerykańskiego stylu bycia". Twórcy z wszelkich zakątków świata w sposób naturalny wpadają w tę samą pułapkę i zamiast pozostać obcymi, patrzącymi na wszystko z dystansem, z zazdrością, ale i zrozumieniem, starają się wpasować, znaleźć w środku.

Na początku napisałem, że trudno jest oceniać "Zakochany Nowy Jork" jako całość. Jedynym sposobem jest porównanie go z podobnym obrazem. Na szczęście w tym przypadku takowy istnieje. To "Zakochany Paryż". Niestety porównanie z nim nie wypada korzystnie dla amerykańskiej metropolii. Trzeba jednak oddać sprawiedliwość twórcom, Paryż jest bardzo wdzięcznym, a tym samym niezwykle łatwym miejscem dla takiego jak ten projektu, czego o Nowym Jorku najwyraźniej powiedzieć nie można.
1 10
Moja ocena:
5
Rocznik '76. Absolwent Uniwersytetu Warszawskiego na wydziale psychologii, gdzie ukończył specjalizację z zakresu psychoterapii. Z Filmweb.pl związany niemalże od narodzin portalu, początkowo jako... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones