Powtarzalność "Silosu" konsekwentnie utrudnia nam traktowanie tej opowieści na serio. Jeszcze w pierwszym sezonie pewna aura sacrum Juliette rozświetlała zardzewiałe profanum samowystarczalnego
Uwaga: w tekście znajdują się spoilery dotyczące pierwszego sezonu serialu "Silos".
O pierwszym sezonie "Silosu" pisałem na Filmwebie, że to "Nihil novi z powiewem świeżości", wystawiając mu uczciwe 7/10. Na co otrzymałem taki zgryźliwy komentarz: "W jakich to produkcjach niby jest pokazane zamknięte w gigantycznym schronie samowystarczalne społeczeństwo? Jakbyś pan przeczytał trylogię, to byś nie powiedział, że to nihil novi...".
Po pierwsze – odpowiedź jest względnie prosta: podobne rzeczy dostaliśmy już w uniwersum "Fallouta". Stąd też to moje "nihil novi". Po drugie – czy faktycznie muszę zapoznać się z literackim pierwowzorem? To ważna kwestia, o której dziś zapominamy: ekranizacja powinna bronić się sama. Nie sztuką będzie przeczytać książkę i nieustannie tłumaczyć wady jej adaptacji, tak jak robił to Bolec, kiedy w trakcie seansu "Śmierci w Wenecji" nieprzekonująco zapewniał swoich gości, że film "zaraz się rozkręci". Jeśli coś cię nuży, to po prostu to wyłącz.
I tak sobie myślę, że w pierwszym sezonie "Silosu" te skojarzenia i dywagacje jeszcze nikomu nie przeszkadzały. Tak, znowu mieliśmy do czynienia z podziemnym schronem podporządkowanym odgórnym zasadom, a całość zaś orbitowała wokół utopijnego społeczeństwa żyjącego w idyllicznej ułudzie. Siła serii miała swoje korzenie w serialowej tajemniczości. Aż do finałowej sceny zastanawialiśmy się, co tak naprawdę wydarzyło się na Ziemi. Czy zanieczyszczone powietrze jest prawdziwe, a może to jakiś spisek? Sezon kończył się w "przełomowym" momencie, w którym – czysto teoretycznie – mieliśmy uzyskać odpowiedzi na każde z tych pytań.
Twórcy popełnili jednak kardynalny błąd, bowiem – czerpiąc fabułę z powieści Hugh Howeya – podzielili serial na dwa sezony w najbardziej niedorzecznym momencie, tym samym robiąc z widzów idiotów. To niebywałe i nawet nieco niesmaczne, że już w pierwszym odcinku nowego sezonu nasza bohaterka Juliette (Rebecca Ferguson) – niejako zmuszona – opuszcza zanieczyszczoną powierzchnię po dosłownie kilku minutach. Gdzie trafia? Do opuszczonego schronu obok (Silos 17). Kolejny silos, tak jakby nic się w serialu nie zmieniło. Wygląda na to, że od początku seria hamuje naszą narrację, a nie ciągnie ją do przodu. Jak się okaże, ślad po wspomnianym powiewie świeżości po prostu się zatarł.
W powieści taki manewr (samo wyjście na powierzchnię) ma prawo zarazem ekscytować, jak i działać, bo nie będzie dla niej kluczowy. Ot, dostajemy zwrot akcji w jednym z rozdziałów, ale to przecież nie koniec samej książki – przed nami jeszcze kolejne. Wygląda, że nie jest to na tyle ważna sprawa, aby budować wokół niej przejście między sezonami. W pierwowzorze historia toczy się dalej, a my ufamy jej autorowi. Niestety: w przypadku produkcji Apple'a wilk nie będzie syty ani owca cała. Jako fani wkręceni w zagadkę czujemy się oszukani – choć mogliśmy się tego spodziewać. Oczekiwania po finale "Silosu" były ogromne i raczej nikt nie chciał dostać repety. Niby człowiek wiedział, że Apple nie podoła przy tak wysoko zawieszonej poprzeczce, ale i tak się łudził.
W drugim sezonie wraz z Juliette dowiadujemy się, że odwiedzany przez nią "nowy" silos został zniszczony w wyniku buntu mieszkańców. Co dokładnie się stało? Podobny splot zdarzeń do tych, które mieliśmy szansę obserwować w pierwszym sezonie. Tam również jeden z wysłanych na powierzchnię mieszkańców – niczym nasza bohaterka – nie przetarł kamery, przez co w kombinezonie miał jeszcze wystarczająco dużo powietrza, aby wyjść poza zasięg obrazu uchwyconego przez zamontowany sprzęt. Tymczasem sytuacja w naszym rodzimym silosie robi się coraz bardziej napięta. Prawie każdy pragnie wyjść na powierzchnię, aby dowiedzieć się, co dokładnie stało się z wygnaną obywatelką Silosu 18. Wystarczy tylko iskra, aby wzniecić ogień w tej betonowej dżungli.
Historia lubi się powtarzać, a rewolucja najczęściej zjada swoje własne dzieci, połowa drugiego sezonu lawiruje więc wokół Juliette próbującej wrócić do miejsca, z którego rozpoczęła swoją "niesamowitą" przygodę, i zapobiec zniszczeniu jej domu od środka. Niestety, jej kombinezon jest uszkodzony, więc biedna musi kluczyć. Znowu w silosie. Po raz kolejny kombinując, walcząc, wspinając się, lecząc rany, zastanawiając się, przejmując, a także nurkując w wodzie – i tak dalej, i tak dalej. Trwa to prawie dziesięć odcinków (równolegle oglądamy losy ruchu oporu w naszym głównym silosie) i nie wnosi praktycznie nic. Czujemy, że coś, co mogłoby zostać ukazane w maksymalnie trzech epizodach, trwa prawie dziesięć. I to mordęga, na którą – wierzcie mi – mało kto będzie gotowy.
Najnowszy "Silos" ma swoje frapujące momenty, szczególnie kiedy na ekranie pojawia się makiaweliczny Bernard (Tim Robbins jest jak wino: po latach wciąż ma to coś!) z tym swoim dyplomatycznym zacięciem. Szef silosu zrobi wszystko – nawet skrzywdzi najbliższe mu osoby – aby ocalić skostniały system przed anarchią. Przy okazji dowie się co nieco o przeszłości miejsca, któremu przewodzi. To jeden z nielicznych wątków-sekretów, którymi twórcy poniekąd próbują zrekompensować nam całą resztę nowego sezonu. Natomiast bohaterka Ferguson spotka na swojej drodze enigmatycznego Solo (świetny i zagadkowy Steve Zahn), jedynego mieszkańca siedemnastego silosu, który wie nieco więcej, niż z początku mogłoby nam się wydawać. Czyli pomysł jest, intryga niby wciąż działa. Problem leży w niepotrzebnym rozciąganiu zupełnie nieistotnych wątków.
Powtarzalność "Silosu" (na dobrą sprawę znowu dzieje się to samo, co sezon wcześniej) konsekwentnie utrudnia nam traktowanie tej opowieści na serio. Jeszcze w pierwszym sezonie pewna aura sacrum Juliette rozświetlała zardzewiałe profanum samowystarczalnego silosu, robiąc z niej heroskę o w miarę ciekawej przeszłości i wręcz intrygującym spojrzeniem na przyszłość. Rebecca Ferguson od zawsze była uzdolnioną i charyzmatyczną aktorką – chwała jej za to. Niestety, w drugim sezonie energia jej bohaterki nagle zgasła, pozostawiając jedynie ledwie dopalającą się aureolę z napisem "charyzmatyczna bohaterka". Zgoda, wyjście na powierzchnię samo w sobie było aktem odwagi, tylko co dalej? Nie chcę nic zdradzać, ale zaznaczę jedno: Juliette zachowuje się na zmianę jak harda superbohaterka i dziecko zagubione we mgle. Kiedy w pierwszym sezonie uczestniczyła w akcjach godnych Toma Cruise'a z "Mission Impossible", to w drugim – tuż po wyjściu na powierzchnię – potyka się o własne nogi, błądzi niczym sparaliżowana i (dosłownie) w pierwszym epizodzie unika śmierci co najmniej pięć razy. Po czym znowu przeradza się w dawną superwoman, by chwilę później raz jeszcze flirtować z egzystencjalną niemocą. Czasem wydaje się robić wszystko, żeby tylko przedłużyć sceny ze swoim udziałem.
W ten sposób zahaczamy o jeszcze jeden interesujący aspekt "Silosu": wygląda, jakby Apple w (nie)świadomy sposób sabotował swój własny produkt. Ilość epizodów w sezonie (dziesięć) pozostaje taka sama. Rzecz niby błaha, ale w kontekście fabularnym zapewne najistotniejsza. Spójrzmy na ostatnie produkcje Apple'a: obyczajowa "Terapia bez trzymanki" otrzymała zamówienie na 12 epizodów (wcześniej było ich 10), podobnie było z kultowym "Tedem Lasso". "Silos" niby dostał taką samą liczbę odcinków – magiczna dziesiątka – ale to o jakieś 6 albo 7 za dużo. Twórcy spokojnie mogli przyspieszyć bezbarwne momenty książek na rzecz dalszej fabuły, aby nie męczyć widzów monotonią, powtarzalnymi dialogami i mnożeniem niepotrzebnych motywów. A tak dostaliśmy dwutorową narrację, w której na zmianę oglądamy losy Juliette i jej przyjaciół z poprzedniego silosu, wplecioną w klasyczną walkę o wolność moją i twoją, która jakoś nie może się w pełni rozkręcić. Nie pozwalają na to powtarzane w kółko kwestie dialogowe, żywcem wyjęte z nastoletniego fan fiction. Czasami trzeba czekać cały odcinek, by dowiedzieć się, że nasza bohaterka wciąż nic nie zdziałała (o zgrozo, sporadycznie montaż pokazuje ją na 20 albo 30 sekund, a następnie wraca z powrotem do drugiego silosu!) i nadal kontempluje, jak tu poradzić sobie z przeciwnościami losu, zawojować świat i wrócić na powierzchnię. I tak w kółko.
Idąc za Piotrem Sadzikiem – w drugim sezonie "Silosu" ze spirali obojętności nie przebiłem się do niczego namacalnego; czegokolwiek, co wybudziłoby mnie ze stanu serialowej obojętności. Za to utknąłem w sztywnym gorsecie tendencyjnego science-fiction już na etapie pierwszego epizodu i – wbrew moim wszelakim oczekiwaniom – w tej pseudoniewoli pozostałem aż do samiusieńkiego finału. W głowie grało mi echo "Fallouta", przypominając, że na szczęście drugi sezon produkcji Amazona jest już w drodze. W związku z tym odbieram "Silos" jako nieudany eksperyment, a zarazem tematyczną zrzynkę (no ba!). W pierwszym sezonie serial zapowiadał gatunkowe przenoszenie gór, w drugim zaproponował jedynie recykling oklepanych motywów, na czele z rozkładaniem powieściowej treści na atomy oraz celowym odkładaniem serialowej zabawy (i jej tajemnic) na później. W skrócie: trzeba przebrnąć do finału, aby zacząć się dobrze bawić. A kiedy coś się wreszcie zaczyna dziać i fabuła rusza do przodu, twórcy krzyczą "stop", zapraszając nas do oczekiwania na trzeci sezon.
Chcesz dowiedzieć się, co naprawdę dzieje się w tym uniwersum? Przebij się przez wszelkie odcinkowe zapychacze i przedłuż subskrypcję, wyczekując kolejnej serii! Seriale to w gruncie rzeczy inwestycja naszego wolnego czasu, a biblioteka Apple'a ma w swoim przepastnym katalogu znacznie lepsze produkcje – tym bardziej dla wielu widzów nowy "Silos" stanie się największą ze wszystkich prób. Próbą cierpliwości.