Piątek był pierwszym dniem 7. Planete Doc Review - najważniejszego w naszym kraju festiwalu poświęconego filmom dokumentalnym. Filmweb jest patronem medialnym imprezy. Co też ciekawego zaprezentowali organizatorzy, sprawdzała nasza ekipa redakcyjna. Wnioski i spostrzeżenia znajdziecie w relacji poniżej. Najważniejsze informacje o festiwalu znajdziecie zaś na
filmwebowej stronie festiwalu.
Terapia z kamerą Szwedzki dokument nakręcony przez Brazylijkę Claudię Lisboę
"Emigrantka z kraju doskonałości" to przykład filmu pełniącego funkcje terapeutyczne. Reżyserka wybiera się wraz z kamerą do swoich brazylijskich krewnych i rejestruje całą toksyczną atmosferę, w jakiej dorastała. Symbolem problemów jest fiksacja rodziny na punkcie operacji plastycznych. Dzięki nim eliminowane są niedoskonałości i wszystkie nieprzyjemne oznaki życia. Widz bardzo szybko zauważy, że fiksacja ta jest jedynie fizykalnym objawem szerszego zjawiska polegającego na ignorowaniu problemów i szeroko rozwiniętej wierze w iluzje.
Kolejne rozmowy reżyserki z członkami rodziny odsłaniają linie napięć, konfliktów, kompleksów i niezabliźnionych ran z przeszłości. Claudia Lisboa jest naszym przewodnikiem po świecie histerii, zaburzeń somatycznych, depresji, uzależnień i racjonalizacji. Jeśli jednak reżyserka liczyła na to, że film rozwiąże jej problemy, to się bardzo pomyliła. Film wyraźnie pokazuje, iż nie jest ona obserwatorem z zewnątrz, lecz kolejnym ogniwem całego łańcucha zależności. Żyje w równie głębokiej "hipnozie rodzinnej", a samo to, że z uporem maniaka przeciwstawia się operacjom plastycznym, nie świadczy o jej zdrowiu, lecz jest jedynie objawem jej własnego zaburzenia. Lisboa stawia się w roli terapeuty i interpretatora zachowań innych członków rodziny, lecz nie potrafi zauważyć, jak głęboko sama w tym wszystkim siedzi. Jeśli film ma jakąś wartość, to właśnie tę, że może reżyserce pomóc uświadomić, że i ona potrzebuje terapii.
"Emigrantka z kraju doskonałości" nie ma w zasadzie żadnej wartości artystycznej. Mamy tu prosty montaż i niewyszukane zdjęcia z kamery wideo. Film jednak z całą pewnością zainteresuje studentów i absolwentów wydziałów psychologii, zwłaszcza tych zajmujących się psychologią transakcyjną i pokrewnymi. Dokument bowiem jak na dłoni pokazuje całą skomplikowaną sieć relacji w obrębie jednej rodziny. (MP)
Brutalne ofiary Kongo to jeden z tych krajów afrykańskich, który od lat wykrwawia się w kolejnych wojnach domowych. Ich ofiarami padają głównie cywile, a jedynym ratunkiem zdaje się wstąpienie do którejś z 60 zbrojnych grup. Jednak bycie żołnierzem nie chroni przed traumą. Zmuszeni do zabijania, rabunku i gwałtu albo zamieniają się w pozbawione uczuć maszyny do zabijania albo też stają się wrakami ludzi, których przygniata do ziemi poczucie winy. I właśnie o tym aspekcie domowego konfliktu opowiadają autorki dokumentu
"Gwałt na wojnie".
Po seansie reżyserki Femke van Velzen i Ilse van Velzen opowiadały, jak to ich celem była próba pokazania problem gwałtu z szerszej perspektywy. Nie chciały koncentrować się na ofiarach wyjaśniając, że choć pomoc zgwałconym kobietom jest niezbędna, nie rozwiązuje ona problemu. Wręcz przeciwnie, liczba gwałtów w Kongo rośnie, choć liczba konfliktów zbrojnych maleje. Wynika to z faktu przenikania byłych żołnierzy z powrotem do świata cywilów. Ta szersza perspektywa nie do końca im się udała. Z
"Gwałtu na wojnie" tak naprawdę nie dowiemy się zbyt wiele o tym, dlaczego właśnie gwałt jest tak powszechnie stosowaną bronią. Wiele osób o tym w filmie mówi, ale są to w zasadzie komunały.
Autorkom dokumentu udało się jednak pokazać całą beznadziejność sytuacji, w jakiej znajdują się sprawcy. Film wyraźnie pokazuje brak jakichkolwiek mechanizmów pomocy. Prawie wszyscy gwałciciele w tym filmie, nawet ci, którzy mają wyrzuty sumienia, wciąż odczuwają impulsy do gwałtu. Jedni przyznają się do nich wprost, inni nie, ale widać to w ich zachowaniu, w mowie ciała, kiedy opowiadają o swojej przeszłości. W filmie jedynymi, którzy mogą sobie z tym poradzić są osoby o silnych charakterach, którzy utrzymają impulsy pod kontrolą. Inni muszą faszerować się lekami.
Problemem jest też stosunek rodzin do zgwałconych kobiet. Odrzucenie jest powszechne. W tej sytuacji kobieta może czuć się za szczęściarę, jeśli gwałciciel zatrzyma ją jako swoją żonę. Gwałt jako oświadczyny/zaślubiny jest czymś powszechnym w Kongo. To przerażające i dopóki to się nie zmieni, dopóty ofiary gwałtu zarówna gwałciciele jak gwałcone kobiety nie mają szans na wyjście z traumy. (MP)
Bo to, co nas podnieca... Pomiędzy pornografią a dokumentem o pornografii istnieje bardzo niewyraźna granica. Jak bardzo jest ona delikatna uświadamia nam dokument
"Porno od 9 do 17". Przez ponad rok ekipa filmowców towarzyszy grupie gwiazdeczek przemysłu dla dorosłych i ich twórcom. Pokazują ich życie na planie, pytają się o motywacje i ambicje i próbują pogodzić obraz szokującej dekadencji z portretem "zwyczajnych ludzi", jacy tam pracują. Z drugiej strony twórcy bardzo starali się zrobić film rozrywkowy. Nie stronią zatem od scen seksu, a żeby uniknąć oskarżeń o pornografię, starają się je pokazywać w sposób ironiczny, pełen humoru, z podkreśleniem absurdalności i nienaturalności tego, co aktorki i aktorzy porno wyczyniają przed kamerą.
A jednak mimo wszystkich tych starań, twórcom nie do końca udaje się uniknąć pułapki porno-biznesu. Ich dokument ma charakter eksploatacyjny. Nie jest to dogłębna (!) analiza ani samego przemysłu ani związanych z nim osób. Reżyser
Jens Hoffmann kiedy chce być poważnym dokumentalistą, nie wychodzi poza sztampę i frazesy. Zaś fakt, że mimo kilku rozpoznawalnych nazwisk tak naprawdę nie udało mu się dotrzeć do największych graczy sprawia, że wartość
"Porno od 9 do 17" spada w porównaniu z innymi dokumentami o przemyśle pornograficznym.
Pozostaje zatem aspekt czysto rozrywkowy. I tu film się sprawdza raz gorsząc i szokując, innym razem wywołując śmiech aż do łez (a czasem jedno i drugie na raz, jak w scenie z planu "Ass Blaster"). Jednak w ten sposób, dokument niebezpiecznie zbliża się do granicy tego, co jest już zwykłą pornografią. (MP)
Ikar chce odlecieć Kręcone w ostatnich latach przez
Wernera Herzoga fabuły nie robią wielkiego wrażenia i z pewnością nie dorównują jego najważniejszym dokonaniom z lat 70. i 80. (m.in.
"Aguirre, gniew boży",
"Woyzeck",
"Fitzcarraldo"). Za to w gatunku kina dokumentalnego niemiecki reżyser wciąż nie ma równych sobie, czego najlepszym dowodem może być pokazany wczoraj na Planete Doc Review
"Biały diament" z 2004 roku. Herzog opowiada w nim historię współczesnego Ikara – doktora Grahama Dorringtona, który za pomocą mini-sterowca zamierza badać lasy tropikalne w Gujanie Brytyjskiej. Naukowa ambicja to jednak tylko jedna strona medalu. Wznosząc się w powietrze, Dorrington pragnie pokonać dżunglę. Byłaby to wówczas zemsta za śmierć przyjaciela, operatora
Dietera Plage'a, który zginął kilka lat wcześniej w trakcie pierwszych prób ze sterowcem.
Zmagania z przyrodą nabierają w pewnym momencie mistycznego charakteru. Gdy badaczom udaje się zarejestrować na taśmie obrazy, jakich nie widział dotąd żaden człowiek, postanawiają nie umieszczać ich w filmie. Matki natury, pomimo całego jej okrucieństwa, nie wolno przecież całkowicie odzierać z Tajemnicy. (ŁM)
Pora na telestwora Jeśli wydawało Wam się, że polska telewizja jest siedliskiem najgorszej tandety i zgnilizny intelektualnej, powinniście obejrzeć dokument
"Wideokracja". Od razu poprawi Wam się nastrój. Okazuje się, że poziom włoskich mediów jest jeszcze niższy, a mimo to większość odbiorców wcale się nie skarży. Dla przeciętnego Włocha telewizja jest jedyną szansą na wielką karierę, którą można zrobić w ekspresowym tempie. Nie trzeba być szczególnie zdolnym czy inteligentnym, wystarczy mieć zgrabne ciało. Dlatego tysiące dziewczyn marzy o tym, aby móc wić się przed kamerą w kusym bikini.
Władcą masowej rozrywki na Półwyspie Apenińskim jest nie kto inny jak premier Silvio Berlusconi. W jego posiadaniu znajdują się największe kanały komercyjne oraz osiągające niebotyczne nakłady magazyny plotkarskie. Władza wykonawcza, sprawująca kontrolę nad mediami, zdaje się być nietykalna. Znakomity dokument
Erika Gandiniego, w którym krok po kroku przeanalizowano mechanizmy chorego systemu, nie ma więc szans, by naruszyć podstawy wideokracji. Może jednak rozpocząć potrzebną dyskusję. (ŁM)
Róże mają kolce Podobnie jak
"Krwawy diament" skutecznie leczy z upodobania do szlachetnych kamieni, tak po obejrzeniu
"Biznes kwitnie" każdy straci ochotę, by postawić w domu piękny bukiet róż. Film ukazuje ciemną stronę kwiatowego biznesu. Widz dowie się z niego, że hodowle róż są usytuowane w Kenii, a potem masowo eksportowane do Europy. Jak w przypadkach wielu innych branży, ten nielogiczny mechanizm pozwala znacznie obniżyć właścicielom upraw koszty produkcji. W Kenii nie muszą przestrzegać zasad fair trade’u, zatem nie budują własnych studni, tylko eksploatują okoliczne jezioro. To powoduje, że naturalne źródło wody dla okolicy z roku na rok coraz bardziej wysycha i staje się coraz bardziej zanieczyszczone.
"Biznes kwitnie" przedstawia dramatyczne historie kilku osób żyjących w okolicach jeziora, nad którym założono kilkadziesiąt hodowli róż. Rybak głoduje, bo w jeziorze wyginęła większość ryb. Pewna kobieta ma zdeformowaną twarz, bo została oblana chemikaliami przy pracy nad różami. Inna nadal pracuje, ale musi się godzić na molestowanie przez przełożonych...
"Biznes kwitnie" to nie arcydzieło sztuki dokumentu, lecz dokument interwencyjny i w swojej kategorii w pełni się sprawdza. (MG)
Aborcja z innej strony Polki dokonują szacunkowo od 80 do 200 tysięcy nielegalnych aborcji rocznie. Autorki
"Podziemnego państwa kobiet" przyglądają się z bliska, jak przebiega ten proceder i z czego wynika. Wysłuchują opowieści kobiet, które przerwały ciążę. Oddają głos ekspertkom i aktywistkom walczącym z restrykcyjnym prawem antyaborcyjnym. Pośrednio przypominają też historię ruchu pro-choice: od ustawy z 1956 roku, przez masowe protesty w 1989 przeciwko wprowadzeniu zakazowi aborcji po stan dzisiejszy. Kazimiera Szczuka z rezygnacją podsumowuje, że zwolennicy zakazu mogą sobie przypiąć medal, bo wygrali bitwę.
Ale to nie jest film kontynuujący nieustającą debatę "za czy przeciw". Przesuwa punkt ciężkości na inne zagadnienie: jakie konsekwencje ma zakaz? N pewno nie takie, jak chcieliby twórcy ustawy: że kobiety nie usuną niechcianego dziecka, ponieważ brak legalnego rozwiązania. Wręcz przeciwnie, w systemie, który nie wspiera kobiet, aborcji dokonuje się więcej. Dlatego działaczki opowiadają się za kompleksową polityką pro-kobiecą: nie tylko możliwością dokonania legalnej aborcji, ale również refundowaną antykoncepcją, bezpłatnymi żłobkami itp. Tytułowe
"Podziemne państwo kobiet" to druga strona medalu: dziewczyny, które usuwają ciąże nielegalnie. Lekarze, którzy im w tym pomagają. Oni nie myślą o tym, jak zmienić prawo, tylko jak je bezboleśnie ominąć.
Rzadko w mediach przedstawia się temat aborcji z tej perspektywy, dlatego świetnie, że taki film powstał. Szkoda tylko, że reżyserkom nie udało się znaleźć ciekawej formy dla ciekawego tematu i skończyło się na typowych "gadających głowach". (MG)
Opowieść dwóch szalonych Basków "Ostatni nomadzi" to film absolutnie urzekający i przedstawiający niesamowitą historię. Głównym bohaterem jest tu baskijski instrument – txalaparta, składający się z kilku ułożonych równolegle desek, o które uderza się pałeczkami. Co jest wyjątkowego w tych "wielkich cymbałach"? Że muszą na nim grać dwie osoby – powstający dźwięk wynika zatem z porozumienia, wymaga dialogu. Igor i Harkaitz grający na txalaparcie wyruszają ze swoim instrumentem w świat: odwiedzają niewielkie, czasem ginące plemiona gdzieś w stepie, na Saharze, w Laponii. Grają z lokalnymi muzykami tworząc nowe dźwięki, nową jakość. Na północy budują txalapartę z lodu, a u Berberów – z kamieni. Dźwięk staje się drogą do międzykulturowego porozumienia.
Film
"Ostatni nomadzi" przede wszystkim dokumentuje fascynującą podróż po zapomnianych zakątkach świata. Ale twórcom udało się zrobić coś jeszcze: rytm muzyki idealnie połączyli z rytmem obrazów, na ekranie odmalowali improwizacje, które Baskowie odgrywają ze napotkanymi przyjaciółmi. Żaden scenarzysta nie ośmieliłby wymyślić takiej historii. (MG)