"Obcy" poczułby się tu jak w domu. Do miejsca akcji "Odległego lądu" mógłby z zaopatrzeniem przybyć frachtowiec Nostromo, a zarządzająca rozładunkiem Ellen Ripley dogadałaby się pewnie z szeryfem O'Nielem.
FAKE SCI-FI Inspirację widać od pierwszego ujęcia. A nawet wcześniej – gdy na tle gwieździstego nieba pojawiają się nazwiska aktorów, a wyłaniające się spod spodu litery powoli układają się w tytuł. Potem znajomym zielonym kolorem migocze "komputerowa" czcionka i suche liczby wprowadzają widza w rzeczywistość Io – trzeciego co do wielkości księżyca Jowisza. W kopalni rudy tytanu przebywa 2144 pracowników, grawitacja wynosi 1/6 ziemskiej, a dostawy zaopatrzenia odbywają się raz na tydzień. Wizualnie
"Odległy ląd" wciąż uwodzi od pierwszego wejrzenia i wciąż warto go odwiedzić ze względu na fenomenalny i znajomy skądinąd klimat. Gdyby wylądował tu frachtowiec Nostromo i wysiadła z niego Ellen Ripley – nie byłoby żadnego zgrzytu.
"Obcy" szybko znalazłby tu dogodne miejsce na kryjówkę. Ponure wnętrza, wielkie konstrukcje, ciężkie skafandry robotników – wszystko, co decyduje o klimacie, jest tu wykonane tak dobrze, że zamiast o naśladownictwie, chciałoby się mówić raczej o spójności z filmem
Ridleya Scotta. Nie dziwi to zresztą, bo Hyams miał po swojej stronie nie tylko świeże wrażenia z
"Obcego", ale także Martina Bowersa – autora wielkoskalowych modeli, na których
Scott oparł część efektów specjalnych. Jest tylko jeden problem – pod pozorami dobrego science fiction ukrywa się kiepski western.
Australijski pisarz John Brosnan określał takie filmy jako fałszywe science fiction, zaliczając do tej grupy produkcje, które z gatunku zapożyczają jedynie scenografię albo mało znaczące atrybuty. Film
Petera Hyamsa to wariacja na temat klasycznego
"W samo południe" rozegrana na tle dekoracji pierwszego
"Obcego". Pomysł logiczny, zważywszy, że przebój z
Sigourney Weaver określa się jako ">>Szczęki<< w kosmosie". Film zresztą początkowo miał być westernem –
Hyams pod wpływem dzieła
Scotta postanowił przenieść akcję scenariusza poza Ziemię. Główny bohater to grany przez
Seana Connery’ego szeryf, który przybywa na Io odsłużyć swoją zmianę i ładuje się w sam środek sieci zależności, korupcji i korporacyjnej intrygi. W stacji panoszy się wirus szaleństwa, zdarza się coraz więcej przypadków tajemniczych samobójstw i wydaje się, że nikomu nie zależy na znalezieniu rozwiązania.
W UNIWERSUM OBCEGO Io leży daleko od kolorowej fantazji o lepszym świecie wśród gwiazd. Odległe planety to po prostu kolejny kierunek ekspansji przemysłu. Robotnicy w pocie czoła wypracowują nadgodziny, śpią w ciasnych trumiennych boksach zamykanych na metalowe żaluzje, a stres wyładowują w częstych bójkach i szybkich numerkach z zatrudnianymi przez firmę prostytutkami. Wokół ponurej stacji nie ma śladu kosmicznej roślinności czy prymitywnych form życia. Jej wnętrze także jest minimalistyczne i przemysłowo surowe. Ludzi zewsząd otula mroczna pustka, nic więc dziwnego, że co jakiś czas ktoś wyjdzie w próżnię bez zabezpieczeń i trzeba go potem zeskrobywać żyletką. To dlatego żona O’Niela jest zniechęcona – chce, by ich syn, który nigdy nie widział Ziemi, mógł odetchnąć "prawdziwym powietrzem, które pachnie życiem, a nie kanałem wentylacyjnym". Ludzie nie są bohaterami kosmosu, raczej jego ofiarami, a macki korporacji są zbyt długie, by można było im się wymknąć, uciekając na inną planetę. Czy to nie dla tego brudnego, ciężkiego, pachnącego smarem i benzyną klimatu widzowie pokochali
"Obcego"? Umiarkowany sukces
"Odległego lądu" dowodzi, że chodziło o jeszcze parę innych rzeczy.
Szeryf grany przez
Connery’ego to facet zesłany za karę do gównianej roboty, który staje w obronie przegranej sprawy, bo chciałby udowodnić, że jest wart coś więcej. Zesłanie to dla niego paradoksalna szansa. Nie przyjmuje łapówki za przymknięcie oka, a wraz z nią obniżonych standardów moralnych. Gdy zagadka zostaje nadspodziewanie szybko rozwiązana, jedyne, co mu pozostaje, to rozliczenie winnych. Pozostałe pół seansu wypełnia więc finałowy pojedynek (i poprzedzające go oczekiwanie), w którym O’Niel staje sam naprzeciw korporacji i wysłanej przez nią grupy płatnych zabójców. Zarówno głównego bohatera, jak i autora scenariusza zaczyna w tym momencie oślepiać etos Dzikiego Zachodu. Atmosfera się ulatnia i w mgnieniu oka rzeczywistość science fiction sprowadzona zostaje w
"Odległym Lądzie" do roli nieistotnego tła. Czas zaprzęgać wierzchowce. Skończyło się pół dobrego sci-fi – zaczyna się kiepski western.
KOSMOS JAKO FOTOTAPETA Ekscytujący w założeniu pojedynek ogląda się jak nużącą formalność wynikającą z czystej konwencji gatunkowej. Na ten czas Io zamienia się w scenę teatralną, z której znikają ludzie, kosmiczna baza traktowana jest jak dekoracja, a wszelkie prawa logiki zostają zawieszone. Ciężko tu komukolwiek kibicować, bo obie strony zachowują się w sposób obrażający inteligencję. Wątpliwe są nie tylko ich poszczególne kroki, ale sens całej walki. O’Niel zostaje przedstawiony jako ostatni sprawiedliwy, chociaż w istocie nie broni niczyjego interesu. W XIX-wiecznym amerykańskim miasteczku byłby może bohaterem, tutaj jest po prostu upartym gościem odklejonym od rzeczywistości. Nawet jeśli misja się powiedzie, po jego wyjeździe sprawy muszą przecież wrócić na swoje tory.
W pierwszej połowie seansu
"Odległy ląd" uwodzi klimatem dlatego, że wyjątkowa rzeczywistość stacji kształtuje akcję i stan umysłu postaci. Pojedynek jest od tej rzeczywistości całkowicie oderwany. Tym właśnie wyróżnia się fałszywe science fiction – jego akcję, bezboleśnie można przenieść w inne miejsce i będzie ona tam równie sensowna. Lub równie bezsensowna – ludzkie ciało nie eksploduje bowiem w próżni, tak jak nie eksploduje w palącym słońcu prerii. Zgodne z duchem
"Obcego" hasło reklamowe
"Odległego lądu" brzmi:
Nawet w kosmosie, największym wrogiem jest człowiek. U
Scotta kosmos przenosi jednak opowieść do wyższego wymiaru. Kosmiczna pustka jest nie tylko bezlitosnym egzekutorem, ale też zwierciadłem obojętności korporacji wobec człowieka.
Hyamsowi udało się odwzorowanie estetyki, ale nie potrafił sprzęgnąć z tym światem swojego bohatera. Postać
Connery’ego, ze swoim eleganckim akcentem i moralną wyższością, lewituje nad ciężkimi metalowymi platformami, pancernymi drzwiami, wycieńczeniem organizmu, smrodem, depresją i bezlitosną pustką. Nie odciska się na niej ciężar upływających w kosmosie godzin i dni, nie ciąży wysokość stawki. Przybył, by zrobić, co należy, i wyjedzie po wypełnieniu zadania. Jest w tym świecie turystą i prędzej czy później znów wyruszy w kierunku zachodzącego słońca.