Jakub Socha przygląda się dwóm filmom o Silvio Berlusconim – dokumentowi "My Way: Rise and Fall of Silvio Berlusconi" Antongiulio Panizziego i filmowi "Oni" Paola Sorrentino. Wchodzimy do zwykłego, jak na Arcore, pokoju jadalnego ze srebrną zastawą na 30 osób i stołem długim na 20 metrów. "Chce pan wiedzieć, skąd w ogóle wzięło się określenie bubga-bunga? – zwraca się do Friedmana, a potem, nieproszony, kontynuuje – Wysłałem kiedyś do Kadafiego dwóch współpracowników, na miejscu zostali porwani przez lokalne plemię i przywiązani do pala. Lokalsi zaczęli tańczyć i śpiewać, Włosi zrozumieli z tego tylko dwa słowa: bunga-bunga. Kiedy po zakończonym tańca szaman plemienia podszedł do jednego z uwięzionych i zapytał: śmierć czy bunga-bunga?, ten bez wahania odpowiedział: bunga-bunga. Skończyło się na tym, że został wielokrotnie zgwałcony przez członków plemienia. Drugi z porwanych, zapytany przez szamana o to samo, co pierwszy, będąc już świadomy, czym jest bunga-bunga, wybrał śmierć. Na co szaman tak mu odpowiedział: śmierć?! Świetnie, ale najpierw bunga-bunga".
Friedman nie przerywa kawalarzowi, daje mu się wykazać. Jego metoda jest prosta: zadaje swojemu rozmówcy pytanie, na przykład dlaczego zatrudnił w Arcore gangstera powiązanego z mafią. Gdy
Berlusconi odpowiada, że nic nie wiedział o jego powiązaniach ze światem przestępczym, że znał człowieka jedynie jako specjalistę od koni, dziennikarz chwilę później konfrontuje tę legendę z zeznaniami prokuratora, który mówi, że rzekomy znawca koni był tak naprawdę dostawcą narkotyków, który końmi zwykł nazywać swoich dealerów. Resztę roboty robią zręczni operatorzy, raz za razem wyłapujący detale, podkopujące wypracowywany przez tabun ludzi od PR-u wizerunek. Gdy
Friedman zadaje włoskiemu politykowi jakieś niezręczne pytanie, widać od razu, jak rodzi się chaos na drugim planie: ktoś już biegnie z wyciągniętą ręką, żeby zasłonić obiektyw. Czujni strażnicy nie zadbali jednak o wszystko, raz za razem dostajemy obrazek butów
Berlusconiego – sfatygowanych i brudnych. To nie są już buty zwycięzcy, tylko starego, zmęczonego człowieka.
"My Way: Rise and Fall of Silvio Berlusconi" to ostatecznie opowieść o przegranym, który uważa, że wygrał. Skądś to znamy, prawda?
W niedawnej rozmowie z Anną Tatarską
Paolo Sorrentino mówił, że czekał z nakręceniem filmu o
Berlusconim tak długo, bo nie chciał wchodzić w sam środek medialnego harmidru. Przywoływał przy okazji zdanie z
Susan Sontag: "rzeczy zaczynają ją interesować wtedy, gdy reszta świata traci nimi zainteresowanie". Rzeczywiście, jeśli świat żyje dziś jakimś politykiem, to jest nim
Donald Trump. Włosi natomiast żyją Matteo Salvinim, liderem Ligii Północnej, wielbicielem Putina, królem mediów społecznościowych, kibicem AC Milan. Wokół
Berlusconiego zrobiło się nagle cicho, publicyści wysyłają go na emeryturę, w
"Onych" Sorrentino siedzi w swojej rezydencji na Sardynii i z tęsknotą czeka, aż świat się o niego upomni. Gdy do tego nie dochodzi, sam próbuje wrócić do gry, ale jest na tyle niepewny swojej kondycji, że najpierw wciela się w siebie sprzed lat i próbuje przypadkowo wybranej kobiecie sprzedać przez telefon wirtualne mieszkanie (Jak można dowiedzieć się z
"My Way",
Berlusconi kiedyś był w tym naprawdę dobry). W międzyczasie obserwuje roboty, które strzygą trawnik. Stara się pogodzić z żoną, chce znowu śpiewać dla niej serenady. Równocześnie jednak łypie na ciała pięknych młodych kobiet, które, prowadzone przez niejakiego Sergio Morrę, przybyły na wyspę z nadzieją, że wielki polityk spostrzeże je i odmieni ich życie.
Mało kto wie, ale dla
Sorrentino "Oni" to nie pierwsza filmowa produkcja poświęcona
Berlusconiemu, w której bierze udział. 12 lat temu zagrał małą rólkę w
"Kajmanie" Nanniego Morettiego, opowiadającym o producencie filmowym, który niedawno oddał w wyborach głos na Berlusconiego, a teraz chce zrobić o nim film – chyba tylko dlatego, że jest w ciężkiej depresji spowodowanej długami i widmem rozwodu, która odebrała mu możliwość trzeźwego myślenia. Moretti wykorzystuje tu tak lubianą przez siebie formułę filmu w filmie; obserwujemy fantazje na temat powstającego filmu o Berlusconim, gdzie pospiesznie skatalogowano najważniejsze fakty z jego życia, reżyser jednak dużo więcej miejsca poświęca problemom osobistym producenta oraz problemom, z którymi musi zmagać się ktoś, kto chce wyprodukować film o niedawnym premierze Włoch. Pokazuje z jednej strony infantylizm, z drugiej – strach pomieszany z serwilizmem i ignorancją.
"Oni" to w gruncie rzeczy także kino uników, nie wydaje się jednak, żeby wynikały one tym razem ze strachu, raczej z artystycznych pasji.
W
"Kajmanie" pojawia się postulat, że powinno się wrócić do wspaniałej tradycji włoskiego kina politycznego, które uprawiali chociażby
Elio Petri czy
Francesco Rosi. Po obejrzeniu
"Onych" widać, że to nie jest tradycja, do której jest najbliżej
Sorrentino. Na układ polityczny, korupcję elit, przestępstwa na szczytach władzy patrzy co najmniej jak na spektakl, który rozgrywa się za szybą. Jest w tym spojrzeniu zawsze dystans i ironia, nie ma publicystycznego ognia, chęci, by komuś dopiec, zdemaskować korupcjogenną sieć zależności, mechanizmy wytwarzania przemocy. Jeśli dla
Sorrentino coś w ogóle jest interesujące, to to, jak zbliżająca się wielkimi krokami starość odciska się na ciele i umyśle bohatera. Figura zawiedzionego i rozgoryczonego mężczyzny, który nie odnalazł spełnienia i który nie potrafi pogodzić się z tym, że wszystko powoli się kończy, tak mocno się odciska na jego filmach, że praktycznie przysłania cały świat. W
"Onych" wdziera się on z dużą siłą: orgią kolorów, zastępem pięknych, młodych kobiecych ciał, muzyką, intensywnością przyrody, ale ostatecznie jest tylko lustrem, w którym przegląda się
Berlusconi. To on jest tutaj bogiem i dlatego – robiący wszystko, żeby wejść w jego buty – Morra nie może być dla niego żadnym punktem odniesienia. Jego gra z Berlusconim od początku skazana jest na porażkę; mówimy po prostu o zawodnikach, którzy walczą w zupełnie innych kategoriach wagowych. Jakby świadomy tej nieprzystawalności bohaterów,
Sorrentino próbuje jakoś poszerzyć swój film, buduje na przykład pospieszne metafory włoskiego społeczeństwa – oto śmieciarka wpada widowiskowo wprost w starożytne ruiny na oczach żyjących tylko zabawą hostess. Oto figura Chrystusa zostaje wydobyta z gruzów przy niemym towarzystwie przeżywających swoje kanapki i papierosy robotników. Co możemy z nich wyczytać – że śmieć zalał kulturę? Że duch upadł pod naporem znudzenia i otępienia?
Największym problemem filmu
Sorrentino nie są jednak nachalne metafory, tylko to, jak pokazuje się tu kobiety. Wyłączając młodą aktorkę i współpracowniczkę Morry, mającej świadomość dwuznaczności spektaklu, w którym bierze udział (każda z nich zrobi z niej zupełnie inny użytek), pozostałe kobiety zaproszone najpierw do Morry, a potem do
Berlusconiego są pozbawionymi jakiejkolwiek podmiotowości ciałami, które wyginają się wokół potężnych protektorów. Są jedynie pięknymi, pazernymi kukiełkami. Nie wiemy nic o ich pragnieniach, aspiracjach, dostajemy w zasadzie tylko niewinny, kiczowaty, nie mogący się skończyć bal.
To, że bale urządzane przez byłego właściciela AC Milan, wcale nie były takie niewinne, dobrze pokazuje mało znany film
"Berlusconi i damy" Franco Fracassiego. Jest to szary dokument, opowiadający raczej o prozie życia, które w niczym nie przypomina imprezy z muzyką klubową w słonecznej willi. Najważniejszą jego częścią są wywiady z dwoma młodymi kobietami, które brały udział w organizowanych przez
Berlusconiego balach. Na tle zwykłych mebli z płyty paździerzowej odtwarzają sytuacje dużo mniej kolorowe od tych, które możemy zobaczyć w
"Onych". I równocześnie dużo bardziej poruszające. Tworzą one historię podporządkowania, a potem zastraszania; przemocy i bezkarności mężczyzny, który nie cofnie się ani na krok przed spełnieniem swoich zachcianek, a potem zrobi wszystko, żeby nie zostały one upublicznione. U
Sorrentino Berlusconi jest w gruncie rzeczy nieszkodliwym satyrem, któremu tylko śmierdzi z ust. Z filmu
Fracassiego wyłania się inny obraz – predatora, który wykorzystuje władzę. Działającego niemalże jawnie, wielbionego w swoim kraju przez lata, nie tylko przez mężczyzn. Czy to metafora włoskiego społeczeństwa? Raczej jego rzeczywistość.