Artykuł

Pokolenia bez kina

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/Pokolenia+bez+kina-78449
Tytułowa "Ki" z filmu Leszka Dawida nie ma wielkiej konkurencji w kategorii "bohatera pokoleniowego". Niewiele powstało w ostatniej dekadzie filmów, w których polscy 30-latkowie mogli próbować przejrzeć się jak w lustrze.

Pokolenie Nic, Pokolenie JP2, Pokolenie 1200 brutto. Chwytliwe hasła kreują zjawiska, nakręcając publicystyczną i polityczną sprężynę. Także w dyskusji o polskim kinie, gdzie pytanie o pokoleniowość powraca jak refren nudnej piosenki. Ujmowanie filmów i twórców w zbiory ma zbyt wiele atutów i zbyt długą historię, byśmy zrezygnowali z tego, bo ktoś ogłosił epokę postmodernistyczną i koniec historii.


"Kolumbowie"
 
We wrześniu zmarł Janusz Morgenstern – dla idei "kina pokoleniowego" twórca trochę emblematyczny. Jego "Kolumbowie" czy filmy Wajdy, przy których pracował, poprzez indywidualnych bohaterów opowiadały o losach zbiorowości. Dla filmowców, którzy tworzyli w latach 50. i nie traktowali kina jako ucieczki od rzeczywistości, "pokoleniowość" nie była wyborem, ale koniecznością. Wojna nie dawała specjalnego wyboru, spychając pomniejsze okoliczności na plan dalszy. Domagała się swojego kina i swojego języka, bo kształtowała życiorysy, których nie zrozumiano by jeszcze dekadę wcześniej i których już dziś pewnie nie sposób zrozumieć w pełni. Może więc kino pokoleniowe straciło rację bytu, gdy zabrakło pokoleniowych doświadczeń na tak wielką i makabryczną skalę?

POKOLENIE GUMY TURBO

Byłaby to odpowiedź wygodna, ale za prosta, co pokazuje przykład samego Morgensterna, który nawet wtedy, gdy mocno przekraczał wojenne marginesy, interesował się zbiorową prawdą. Już w debiutanckim "Do widzenia, do jutra" przyglądał się kolejnej zmianie w pokoleniowej sztafecie. Za model posłużyło mu środowisko Bim-Bomu – gdańskiego teatru napędzanego przez autorów scenariusza – Zbigniewa Cybulskiego (rocznik 1927) i Bogumiła Kobielę (1931). Kolejne pokoleniowe szarpnięcie reżyser wykonał w latach 70. świetnym "Trzeba zabić tę miłość". Tu bohaterowie nie budują już życia na gruzach, nie mają wspomnień z partyzantki, ani obyczajowych zahamowań. Ale znowu są unikatowym tworem swoich czasów. Cyniczni, akceptujący nieczyste reguły gry panujące w rozkładającym się systemie.


"Do widzenia do jutra"

W wyprodukowanym kilka lat temu jubileuszowym dokumencie poświęconym Morgensternowi, Tadeusz Konwicki zachwycał się filmowymi "Kolumbami", którzy – jak mówił – chwytali jego osobiste doświadczenie. Morgensternowi, który jak ognia unikał tropów autobiograficznych, udało się więc złapać na taśmę coś symptomatycznego, rezonującego w rówieśnikach bohaterów. I była to prawda bogatsza niż stwierdzenie, że "było ciężko".

Pewnie, że łatwiej o pokoleniowe zrywy, gdy występuje się przeciw systemowemu molochowi, ale teoretycznie szok roku 1989 powinien zbudować jakąś wspólnotę doświadczenia, siatkę odniesień – coś więcej niż nostalgię za smakiem gum turbo czy "Kołem Fortuny". Tymczasem, jeśli kino lat 90. ma jakąś pokoleniową wartość, to jest to właśnie wartość nostalgiczna. Wszystkie te "Młode Wilki", które przebiegły przez ekrany, by zarobić swój "Pierwszy milion", miały jeszcze prawo zachłysnąć się amerykańskością z polskiego straganu. Jeśli mieli jakąś "misję pokoleniową", to była to lokalna projekcja amerykańskiego snu i przekalkowanie zachodnich bohaterów popkultury na grunt polski. "Wszystkie te filmy (…) są jedynie szkicami do portretu Polski lat 90. – piszą w podsumowaniu tego okresu Mirosław Przylipiak i Jerzy Szyłak – Opisujące rzeczywistość polskie filmy fabularne lat 90. poszły wszystkie nieomal jednym torem. Prezentują rodzącą się klasę biznesmenów na tle Polski przaśnej i siermiężnej".


"Młode wilki"

Na początku XXI wieku nasi pokoleniowi bohaterowie powinni już jednak okrzepnąć, a fantazje o szybkim bogaceniu – doczekać się rozwinięcia albo chociaż rewersu. Nie wszyscy mogą być przecież młodymi wilkami, a wśród tych, którzy się dochrapali, musieli znaleźć się też rozczarowani smakiem słodkiego życia. Gdyby nie to, że wybory bohaterów Krzysztofa Krauzego spychają ich na margines patologii, można by pokusić się o zdefiniowanie "Pokolenia Długu". Wchodzący z entuzjazmem w dorosłość we wciąż formującej się kapitalistycznej rzeczywistości, szybko orientują się, że znajdują się w sieci zależności i w każdej chwili mogą być połknięci przez silniejszych od siebie. Jakby świeży start był mitem, a rzeczywistością dług zaciągnięty na długo przed tym startem.

MY JUŻ SĄ AMERYKANY

Początkiem nowego rozdziału może być symboliczny zwrot geograficzny. Bohaterowie "Egoistów" Mariusza Trelińskiego, gdy chcą potwierdzić, że coś jest pierwsza klasa, nie rozglądają się za gwieździstą flagą, ale mówią, że jest "po europejsku". "My pokolenie 30-latków jesteśmy w bardzo trudnej sytuacji – rozmyśla w "Sukcesie" Marka Bukowskiego słynny aktor – Byliśmy za mali, żeby walczyć o wolność, a teraz jesteśmy jakby troszkę za starzy, żeby korzystać w pełni z dobrodziejstw europejskiego wychowania. Dlatego mamy specjalne zadanie – nie dopuścić do tego, żeby nazwano nas pokoleniem straconym".

 
"Sukces"

30-latkowie nie załapali się na wielki etos, a rozczarowali dobrobytem, który albo okazał się dostępny nielicznym złudzeniem, albo pogłębił tylko zagubienie we współczesnym świecie. Tak czy inaczej, muszą pogodzić się życiem w czasach miernoty. Na swój sposób, z tym samym poczuciem nieważności zmagał się w latach 60. Andrzej Leszczyc – bohater filmów Jerzego Skolimowskiego. Kto miał wtedy na karku parę lat więcej, mógł machać na prawo i lewo kartą kombatanta – dla Leszczyca szczytem heroizmu było walczyć do upadłego o "byle co". I starali się iść za nim bohaterowie młodsi o całe dekady, ale żaden z nich nie dorósł do bycia reprezentacją pokolenia.

Na drodze stawało zbyt silne poczucie indywidualizmu. Wyjątkowość jest przyczyną cierpień, zwłaszcza w kapitalistycznej rzeczywistości, gdzie nie pozwala podporządkować się zasadom i bezboleśnie wsiąknąć w rynek. Zwłaszcza tym, którzy nie zdążyli na przełomie lat 80. i 90. załapać się na szemraną karierę i zaczęli szukać swojej szansy, gdy było już pozamiatane. Ci, którzy się buntowali – nawet na opak, jak bohater "Głośniej od bomb– robili to wbrew standardom ustalanym przez rówieśników. Ale bohater filmu Przemysława Wojcieszka nie jest przynajmniej loserem, czegoś chce, ma na siebie jakiś pomysł. W następnych filmach reżysera było już z tym gorzej – młodzi z "Doskonałego popołudnia" i "Made in Poland" robią wrażenie, jakby próbowali się określić na podstawie tego, co przeczytali o sobie w gazetach.

 
"Made in Poland"

Przeświadczenie, że młodzi filmowcy migają się od "wymierzania sprawiedliwości widzialnemu światu" (żeby posłużyć się przywoływanymi przez Andrzeja Wernera słowami Conrada), wiąże się niewątpliwie z powracającymi snami o potędze polskiego kina. W końcu jego najmocniejsze chwile zostały jakoś ometkowane – co więc po "Szkole polskiej" i "Moralnym niepokoju"? To samo zakłopotanie zaowocowało terminem "Trzeciego kina", którym próbowano kiedyś objąć twórców debiutujących w latach 60., uparcie kryjących się w swojej indywidualnej wrażliwości.

DAJCIE NAM LUDZI, A ZROBIMY Z NICH POKOLENIE

Na przełomie wieków uciekająca od oskarżeń o postępującą komercjalizację telewizja publiczna uruchomiła adresowany do debiutantów projekt "Pokolenie 2000". Z jakością filmów było rozmaicie, ale przyjęto je entuzjastycznie i próbowano wykreować z nich zjawisko, choć autorzy odżegnywali się od wspólnoty przekonań i pokoleniowych ambicji. Z dzisiejszej perspektywy zjawiskiem wydają się nie same filmy, ale to, jak różnie potoczyły się zawodowe drogi debiutantów: Łukasza Barczyka (do dzisiaj – kolejne 3 filmy), Marka Lechkiego (drugi film po 8 latach przerwy), Iwony Siekierzyńskiej (jedynie dziesiątki odcinków "Plebani") czy Mariusza Fronta (po "Portrecie podwójnym" kompletna cisza).

Marcin Adamczak proponuje, żeby twórców wepchniętych pod szyld "Pokolenia 2000" nazywać za Piotrem Śliwińskim pokoleniem "grzecznych jednostek" lub "pokoleniem skromnych". "W filmach Fronta, Barczyka, Szumowskiej, Piekorz, Siekierzyńskiej, Wojcieszka skromne są bowiem budżety i skromne środki wyrazu, skromny jest zakres przedstawianego świata, w którym bohaterowie wiodą skromne życie, mając skromne marzenia, a samych reżyserów zdają się cechować skromne ambicje poznawcze i artystyczne."

 
"Środa, czwartek rano"

Zamach na "pokoleniowość" w takich filmach, jak "Aleja Gówniarzy", "Czeka na nas świat", "Środa, czwartek rano", "Oda do radości", jest robiony bez przekonania i zwykle sprowadza się do narzekania na okrutny świat, który sprawia, że młodzi, zdolni i wrażliwi muszą chałturzyć w reklamie albo jechać do Anglii za chlebem. Ale co sprawia, że tak wielu spośród nich ma problemy z dogadaniem się ze współczesnością? Że świat idzie ku gorszemu, wiadomo już bowiem od jakiegoś czasu.

Konflikt bohaterów z teraźniejszością próbowała diagnozować offowa "Katatonia" Jacka Nagłowskiego – młodzi się pogubili nie z powodu ograniczeń, ale raczej nieskończonej liczby możliwości. Trochę duchowo pokrewny wydaje się mu film Barczyka "Patrzę na ciebie Marysiu", którego bohater wpada w histerię w dniu swojego ślubu. Wydarzenie wydawałoby się błahe w świetle dylematów, przed którymi musi codziennie stawać poważny pan lekarz. Tysiące równoważnych impulsów, brak hierarchii, nadrzędnych celów – diagnoza pokolenia mogłaby równie dobrze dotyczyć samego kina, pozbawionego oczywistych powinności. Może wszystko, więc nie robi nic.

NIE POLUBIĄ NAS

Historia polskiego kina po 1989 to metaopowieść o straconych pokoleniach twórców, którzy zadebiutowali i zabłysnęli, by ustatkować się i rozpłynąć w telewizyjnej chałturze albo zupełnie zniknąć z mapy filmu. Skoro starzy mistrzowie spektakularnie zawiedli w dotarciu do prawdy o młodych, ochoczo mieszamy sprawę "pokoleniowego bohatera" z marzeniem o pokoleniowej eksplozji talentów, które chwycą za gardło rzeczywistość. Ale fantazja ta rozbija się nie tylko o jakość polskiego kina ostatniego 20-lecia. Same pojęcia, którymi można by uchwycić "prawdę zbiorową" – "pokolenia", "rzeczywistości", "prawdy" – podważone przez myśl postmodernistyczną, rozlatują się dziś w rękach twórcy, który chciałby się nimi posłużyć.

Może rzeczywiście pokoleń już nie ma, może zwyczajnie wymarły, zanim Francis Fukuyama ogłosił "koniec historii"? Nie jesteśmy "nowi", "inni", skończył się sen o wyjątkowości i pisanie dużych słów bez cudzysłowu. Może trzeba to zaakceptować, nawet jeśli oznacza to, że kino musi zrezygnować ze społecznych zobowiązań. Młodzi rozpełzli się równomiernie we wszystkich kierunkach i nikt ich nie obejmie ani chwytliwą nazwą, ani jednym filmem. Może nikt też nie powinien ich (nas?) obejmować współczująco ramieniem, sugerując, że to zły współczesny świat wszystkiemu winien.


"Ki"

Zgodnie z obietnicą umieszczoną na plakacie "Ki", bohaterkę filmu ciężko polubić – wymaga to od widza wykonania sporej pracy. Dziewczyna nie ratuje sierot, nie cierpi za miliony, nie czuje się uciskana przez system, nie ma wyjątkowego talentu. Potrafi walczyć o swoje, wykorzystywać innych i ma irytującą manierę. Nie zadziera jednak nosa i nie użala się nad sobą, bo nie jest lepsza od świata, w którym żyje. Jest jego częścią i próbuje w nim przetrwać. I może to właśnie jest misja reprezentatywna dla całego pokolenia.

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones