Relacja

T-MOBILE NOWE HORYZONTY: Slumsy Manili

autor: /
https://www.filmweb.pl/article/T-MOBILE+NOWE+HORYZONTY%3A+Slumsy+Manili-87438
Powoli obrazy z kilkunastu (kilkudziesięciu?) obejrzanych filmów zaczynają nachodzić jedne na drugie, nawet tępe wpatrywanie się w dowolny fragment krajobrazu przed sobą wywołuje wrażenie, że znaleźliśmy się w "medytacyjnym, eksperymentalnym filmie, gdzie czas i światło urastają do rangi bohaterów", a śniadania, skądinąd znakomite, jedzone po raz n-ty w najpopularniejszej festiwalowej knajpie przestają smakować tak jak pierwszego dnia. To niewątpliwe oznaki tego, że Nowe Horyzonty dobiegają końca, a za parę dni wszyscy z niedowierzaniem będziemy wspominać uczestnictwo w sześciogodzinnych seansach filmów Lava Diaza oraz znajomych szaleńców, którzy zostawali na spotkania z reżyserem.

Tymczasem wciąż pojawiają się nowe wrażenia. Tym razem dotyczą one fascynującego filmu "Mondomanila" oraz równie złożonego co sam tytuł "Być może piękno umocniło naszą determinację – Masao Adachi". Oba obrazy okazały – a jakżeby inaczej – kontrowersyjne.

Slumsy zalane błotem

Filipińczyk Khavn de la Cruz swoją twórczą energią mógłby obdzielić pięciu innych nowohoryzontowych reżyserów, u których niestety zbyt często za "szlachetnym minimalizmem" kryje się zgoła co innego. "Mondomanila" to torpeda. Niektórych na pewno urazi i zniesmaczy, ale chyba nikt nie zaprzeczy, że to nietuzinkowe, brawurowe kino. Obrazoburcze i szokujące. Ale nie jest to prowokacja dokonana dla samej prowokacji, reżyserski kaprys. Groteskowa przesada filmu trafia do widza silniej, niż trafiłaby setka poważnych zaangażowanych dokumentów mówiących o przytłaczającej nędzy panującej w slumsach Manili. Przy tym przerażającym i przerażająco zabawnym obrazie "Miasto Boga" będzie wydawać się bajeczką na dobranoc. Jeśli szukać podobnego spojrzenia na wykluczonych, to raczej u Andrade czy Passoliniego.

Film rozpoczynają nakręcone amatorsko ujęcia miasta w trakcie powodzi. Wszystko jest zalane błotnistą wodą, na tratwach dziwnej konstrukcji utrzymują się resztki czyjegoś dobytku. Dachy samochodów ledwo wystają sponad powierzchni. Przez te widoki nie da się następującej później narracji umieścić bezpiecznie w sferze wydumanej fikcji i twórczej fantazji. Choć aż się o to prosi. Bo to, co widzimy dalej, to doprowadzone do granic absurdu obrzydliwości. Będzie tu między innymi zbliżenie na rozbite jajko z dość już rozwiniętym płodem, szczur na grillu, seks ze zwierzętami, seks z dziećmi. Wszystko pokazane w szybkim, atrakcyjnym rytmie.

Głównym bohaterem historii jest Tony D., na oko dwunastolatek. Nosi koszulkę z napisem Baby Jesus (a jego matka nazywa się Maria). Wprowadza nas kilkoma elokwentnymi monologami w swoją rzeczywistość. Według jego słów, ludzi w slumsach zajmuje głównie pieprzenie i jedzenie. Oczywiście nie w sposób, który reszta świata uznaje za "cywilizowany". A on, Tony, nie zgadza się, by politycy mądrzyli się na temat tego, co on ma robić, bo nigdy jemu i jego podobnym i tak nie pomagają. To, co mówi, potwierdzą kolejne, teledyskowe sekwencje. Poznamy w nich pozostałych bohaterów tego dramatu, tragikomedii i musicalu w jednym. W stylu niczym z hiphopowych teledysków pojawiają się najróżniejsze kreatury: karzeł – najlepszy kumpel Tony'ego, matka chłopca, która pierze rzeczy w kałuży, zdeformowany breakdance'owiec, stręczyciel małych chłopców. A to tylko początek.



Potem jeszcze wielokrotnie będzie zmieniał się zarówno styl, jak i ton opowieści. Odporni doczekają nawet sceny niczym z kina gore i parodii azjatyckiego teledysku karaoke w neonowych kolorach. W tym wizualnym szaleństwie nie ginie historia, z premedytacją uproszczona, wykorzystująca klisze postaci. Film z impresji na temat życia na ulicy w pewnym momencie przekształca się w opowieść o zemście, w której postacią złą okazuje się biały wygłaszający bez żenady najgorsze rasistowskie obelgi wobec Filipińczyków. Choć Tony nie stanowi od początku wzorca do naśladowania, oczywiste jest, że i tak stajemy po jego stronie.

"Mondomanila" jest exploitation wyższego stopnia. Eksploatuje biedę, ale równocześnie obnaża fakt, że to robi. I uświadamia, jak łatwe jest nasze współczucie płynące z wygodnego kinowego fotela wobec biednych tego świata.        
 
Rewolucjoniści nie mają poczucia humoru

Masao Adachi  to japoński reżyser, który, jak to się zwykło poetycko ujmować, "zamienił kamerę na karabin". Do lat 70. tworzył filmy. Współpracował również z innymi wybitnymi rodakami (między innymi Nagisą Oshimą). Potem porzucił zawód filmowca: wstąpił do Japońskiej Czerwonej Armii i wyjechał do Libanu. Nietrudno sobie wyobrazić, jak wiele kontrowersji Adachi wzbudzał, jak wiele historii może z jego życiorysu powstać. Jednak jeśli ktoś spodziewa się, że dokument Philippe'a Grandrieux będzie eksplorował sensacyjną stronę przypadku reżysera-rewolucjonisty, to trafił nie do tej sali kinowej.

Nie znajdziemy tu nawet próby odpowiedzi na – cokolwiek naiwne – pytanie, co skłoniło Adachiego do przystąpienia do światowej rewolucji. Albo, mówiąc innymi językiem – do organizacji terrorystycznej. No właśnie, bo jak w ogóle mówić o zaangażowaniu twórcy w działalność zbrojną? Grandrieux nie podejmuje tej próby, nie roztrząsa decyzji twórcy i stawia go poza sferą moralną. Nie przedstawia nam, nawet w najbardziej uproszczonej wersji losów reżysera, nie docieka jego pobudek. Przynajmniej na poziomie, do jakiego przyzwyczaiło nas kino narracyjne. Francuz wynosi swój film na wyższy poziom abstrakcji.

Wracając na chwilę do faktów: film został nakręcony w ciągu czterech dni. Zawiera nagrania rozmów Grandrieux z Adachim. W kilku momentach widzimy Adachiego mówiącego do kamery, ale w przeważającej części jego słowa są ilustrowane sekwencjami z jego własnych filmów. Poza tym Grandrieux prowadzi monologi ze sobą, a towarzyszą im ujęcia otoczenia, na przykład tunelu na autostradzie czy widoku Tokio o zmierzchu z wysoko położonego pokoju hotelowego. Cytuje Dostojewskiego: "Piękno uratuje świat". Przywołuje swoje skojarzenie ze słynną sceną tunelową z "Solaris" Tarkowskiego. Itd., itp.

W efekcie otrzymujemy filozoficzną medytację, a nie film na zadany temat (choć "Być może piękno..." ma być częścią większej serii o związkach polityki i filmu). Adachi w bardzo enigmatyczny sposób wypowiada się o swoim życiu i twórczości (jedynie na końcu pada z jego ust twardy fakt: "Wszystkim podoba się mój pomysł na nowy film. Producenci rezygnują, gdy dowiadują się, że to ja miałbym go reżyserować"). Snuje refleksje nad pojęciami, a nie czynami: nad pięknem, przeszłością itd. W pewnym momencie określa siebie jako surrealistę. Szczególnie obu filmowców zastanawia relacja pomiędzy estetyką a polityką: czy piękno może być polityczne? I odpowiadają: tak. Adachi – w słowach, na ekranie, Grandrieux – całym swoim dziełem, wyborem filmowej strategii.

Bowiem reżyser stara się udowodnić, że można opowiadać o polityce w sposób skrajnie wyestetyzowany. Jest to dyskusyjna decyzja, szczególnie gdy w potoku odlepionych od znaczenia obrazów i zlepku idei zupełnie ginie fakt, że mówimy o członku organizacji, która zabijała ludzi.

W postaci Adachiego rzeczywiście uderza tytułowa determinacja. A ściśle rzecz ujmując, pewność intelektualisty, który przy swoich wysoce logicznych rozważaniach wydaje się nie dopuszczać do świadomości faktu, że kiedykolwiek się pomylił. Szczerze mówiąc, wolę tych surrealistów, którzy mają więcej dystansu do siebie i większe poczucie humoru.

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones