Poniedziałek na Lido Michał Walkiewicz rozpoczął od seansu nowego filmu Terry’ego Gilliama, "The Zero Theorem". Adam Kruk sprawdził tymczasem, w jakiej formie jest cudowne dziecko kanadyjskiego kina, Xavier Dolan ("Tom a la Ferme"). Ktoś zabił coś
Możecie odetchnąć z ulgą. Tajemnica sensu życia nie została rozwiązana, przynajmniej nie tym razem. W
"The Zero Theorem" Terry Gilliam zamyka ją w tytułowym matematycznym wzorze. To klasyczny mcguffin – napędzająca akcję, ale pozbawiona jakiejkolwiek fabularnej wagi kostka domina. Istnieje wyłącznie po to, aby uzasadnić fotogeniczną neurozę ogolonego na łyso, żyjącego w świecie przyszłości hakera-mizantropa. Qohen Leth (
Christoph Waltz) to bohater, jakich w uniwersum
Gilliama na pęczki: nadpobudliwy i nadwrażliwy, wierzący w porządek świata i potęgę wyobraźni, zdeterminowany i nieporadny.
Porte parole samego reżysera; facet, który chciałby po prostu robić swoje, ale nie może wynegocjować swobody z przewrotnym losem.
Gilliam potrafił wyrzucić w błoto miliony dolarów, by chwilę później podnieść się z kolan i triumfować z dala od Hollywood. W Fabryce Snów zazwyczaj miewał koszmary: odbierano mu filmy, redukowano budżety, zmieniano obsadę, słowem: masakrowano autorskie wizje. Swój nowy obraz nakręcił za niewielkie pieniądze – jak sam twierdzi, za najmniejsze od trzydziestu lat. Futurystyczna rzeczywistość jest więc kolejnym królestwem manufaktury, poligonem dla kostiumografów, scenografów, animatorów i operatora. To przyszłość rodem z
Orwella, ale również z teledysków ilustrujących tandetny niemiecki rave: odblaskowe topy, obcisłe kostiumy w jaskrawych kolorach, neonowe węże oplatające ciało, ulice tonące w pastelach, a także mroczne, skąpane w żółciach i brązach wnętrze katedry stanowiącej dom Letha. Skojarzenia z bodaj jedynym arcydziełem reżysera,
"Brazil", wydają się na miejscu, zwłaszcza że w nowym filmie
Gilliam tnie tym samym, satyrycznym pazurem. Różnica klas szybko wychodzi jednak na jaw. W
"Brazil" absurd i surrealizm obnażały grozę kafkowskiego zderzenia jednostki z instytucją. W
"The Zero Theorem" nie tylko nie ma czego obnażać, ale i styl
Gilliama szwankuje. Całość przypomina mokry sen fana jego "szalonej wyobraźni".
Wspomniany Qohen Leth jest hakerem na usługach wielkiej korporacji. Jako trybik w machinie zajmuje się łataniem systemu komputerowego tajemniczymi wzorami i równaniami, przy czym nośnikiem danych są tu różnobarwne ciecze, a sama praca przypomina performance z komputerowej "sceny" lat 80. i 90. Decydenci z firmy pilnują, aby rozgryzł tajemnicę Zero Theorem, ale ktoś wciąż podkłada mu nogę. Dziewczyna z wirtualnej agencji towarzyskiej (
Melanie Thierry), odklejona pani psycholog (
Tilda Swinton), wygadany syn korporacyjnej szychy (
Lucas Hedges), obowiązkowy u
Gilliama karzeł – status tych postaci pozostaje dla bohatera niejasny, zaś akty podwójnej lojalności szybko nakręcają spiralę paranoi. Nad wszystkim panuje wszechwładny Zarząd (
Matt Damon, z ang. Management), który – jak wszyscy zresztą – obnosi się z kuriozalną fryzurą.
Resztę recenzji Michała Walkiewicza znajdziecie
TUTAJ.
Krew i pot na farmie
Urodzony w 1989 roku
Xavier Dolan nie ma już – czym lubiły ekscytować się media – dziewiętnastu lat. Wciąż jednak budzi podziw energią, jaką wnosi do kina. Spośród filmów pokazywanych w konkursie 70. MFF w Wenecji to właśnie jego najnowsze dzieło miało w sobie najwięcej młodzieńczej werwy i wdzięku. Przy
"Tom à la Ferme" nawet propozycje faworytów festiwalu zdawały się albo konwencjonalne, jak
"Philomena" Stephena Frearsa, albo pretensjonalne niczym
"Żona policjanta" Philipa Groninga.
W
"Tom à la Ferme" Dolan dowodzi, że nie był tylko sensacją sezonu – jasne staje się, że to jeden z najciekawszych autorów kina odkrytych w ostatnich latach. Jeżeli jednak ktoś oczekuje powtórki z eterycznych
"Wyśnionych miłości", srogo się zawiedzie. Reżyser podąża tu ciemniejszą ścieżką, w którą skręcił już w
"Na zawsze Laurence", przy czym
"Tom à la Ferme" jest od poprzedniego filmu dużo bardziej zdyscyplinowany i zarazem mniej oczywisty. Melodramatyczna struktura ustąpiła miejsca poetyce thrillera, a ciąg cytatów dopełnia tylko konsekwentnie osobistą narrację.
Zaczyna się jak w
"Lśnieniu". Z lotu ptaka obserwujemy, jak Tom (ufarbowany na blond
Dolan) jedzie samochodem przez kanadyjską prowincję. Jest nerwowy, pali papierosa za papierosem. W końcu dociera do farmy na odludziu, gdzie poznajemy cel podróży. Jest nim pogrzeb jego chłopaka – Guillaume'a. O ich relacji jednak matka zmarłego (
Lise Roy) nie wie albo nie chce wiedzieć. Tego, by nawet po śmierci utrzymać ją w nieświadomości co do orientacji syna, strzeże jego brat Francis (elektryzujący
Pierre-Yves Cardinal) – lokalny brutal, który kładzie na stypie nogi na stole, a jak trzeba, to i przyłożyć potrafi. Tom staje przed dylematem, czy pozostać uczciwym wobec siebie, czy grać w teatrzyku stworzonym przez Francisa, który decyzję pomaga mu podjąć pięścią. Zaczyna się dziwna sado-masochistyczna gra. Atmosfera na farmie coraz bardziej się zagęszcza. Tom nie potrafi się już z niej wyjechać; a może nie chce?
Do filmu można podejść różnorako. Bo thriller
Dolana jest zarówno krytyką rodzinnej obłudy, jak i równie dobrze satyrą na hipsterską fascynację "zwykłym życiem". Kiedy jedni wyjeżdżają na prowincję hodować warzywa i bratać się z matką ziemią, inni przeżywają tam koszmar i marzą tylko, by z niej uciec. Koszmar to zresztą adekwatne słowo, bo
"Tom à la Ferme" korzysta ze środków właściwych horrorowi (pojawiają się nawet cytaty z
"Psychozy" Hitchcocka), by ukazać klaustrofobiczną atmosferę grajdołu, gdzie żaden ruch nie pozostaje niezauważony, a mieszkańcy wiedzą o sobie wszystko. A jeśli nie wiedzą, wiedzieć powinni.
Resztę recenzji Adama Kruka znajdziecie
TUTAJ.